ARTYKUŁ 55. KILKA SŁÓW O TRUDACH OBRONY DOBREGO IMIENIA POLSKI

Rządowy pomysł ochrony prawnej „dobrego imienia RP i narodu polskiego” motywowany jest koniecznością walki z powielanym w światowym mediach zwrotem „polskie obozy koncentracyjne”. Ministerstwo Sprawiedliwości pod tym pretekstem robi też przymiarki do nowelizacji konstytucji… W kwestii rozwiązań prawnych pomysłodawcy zmian odwołują się do stworzonego za poprzedniej kadencji sejmu projektu zmieniającego zasady działania ustawy o IPN. Zgodnie z jego art. 55, za obrazę wspomnianego dobrego imienia grozić miało nawet do 5 lat pozbawienia wolności. Dziś pisowski rząd powraca do tego pomysłu. Trudno przecenić możliwości, jakie daje on zwolennikom jedynie słusznej wizji historii.

Fakt, że w światowych mediach notorycznie pojawia się zwrot „polskie obozy koncentracyjne” wzbudza w nas zaniepokojenie, a nawet irytację. Muzeum Auschwitz odnotowuje za pomocą specjalnego programu komputerowego przypadki stosowania tego nieprawdziwego i obraźliwego stwierdzenia w artykułach prasowych dostępnych on-line i w mediach społecznościowych. Przykładowo od stycznia 2016 roku użyto go już 2667 razy. Najczęściej popełniają ten błąd dziennikarze. Z pośpiechu, braku wiedzy, rzadko z braku dobrej woli. Winne są też różnice językowe. Określenie „polski” traktuje się jako desygnat geograficzny, zamiast przydługiego sformułowania „na terytorium okupowanej przez III Rzeszę Polski”.

Państwo polskie powinno na to reagować, myślimy niejednokrotnie. Rzeczywiście, reaguje. Począwszy od 2004 roku polska dyplomacja za każdym razem odpowiada na publicznie pojawiające się za granicami naszego kraju sformułowania o „polskich obozach koncentracyjnych” czy „polskich obozach śmierci”. Efektem interwencji polskich placówek dyplomatycznych są zazwyczaj przeprosiny, sprostowania i usunięcie błędnych stwierdzeń. Z adresów domen polskich muzeów, otwartych na terenach byłych niemieckich obozów koncentracyjnych i zagłady usunięto końcówki „pl”. Obszar byłego obozu Auschwitz-Birkenau figuruje teraz na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO – dzięki staraniom Polski – jako „były niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu (1940-1945)“. Specjalna aplikacja o nazwie „Remember” na stronie internetowej Muzeum Auschwitz ma zapobiegać powielaniu sformułowania „polskie obozy”, uprzejmie nazwanego błędem, aż w 16 językach. Muzeum wysyła ją do wszystkich akredytowanych na obchody dziennikarzy; zachęca redakcje, instytucje i szkoły na całym świecie do jej zainstalowania na swoich komputerach. Jak działa ów program? Wyszukuje fałszywą frazę, podkreśla ją i podpowiada właściwe sformułowanie.

Obecne władze chcą jednak pójść dalej. Remedium na bezmyślne lub celowe stosowanie w zachodnich mediach tej pojęciowej zbitki stanowić mają forsowane obecnie projekty prawne. W radio RMF FM minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro wyjaśniał w dniu połączenia tych godności (13 lutego), że w Ministerstwie Sprawiedliwości powstają przepisy przewidujące karanie za używanie sformułowania „polskie obozy śmierci”. Tłumaczył słuchaczom, że „będzie to projekt odpowiadający oczekiwaniom bardzo wielu Polaków, którzy są nagminnie pomawiani na świecie, w Europie, nawet w Niemczech, że są sprawcami Holocaustu, że w Polsce były polskie obozy koncentracyjne, polskie komory gazowe”.

Za tym poszły kroki następne. 17 lutego poinformowano opinię publiczną, że trwają prace nad projektem nowelizacji konstytucji i wprowadzenia do niej zapisu o ochronie prawnej „dobrego imienia RP i narodu polskiego”, jak postuluje wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. Aby chronić naród polski przed pomówieniami, również w kodeksie cywilnym obecny rząd chce wprowadzić paragraf mówiący o tym, że organizacje pozarządowe i IPN mogą przeciw oszczercom wszczynać cywilne procesy o ochronę „dobrego imienia RP”. Właściwie perspektywy rysują się optymistycznie (przy zachowaniu wszelkich proporcji, bo mówimy wszak o koszmarze obozów). Istnieje oto szansa, że konsekwentne dopominanie się przez rząd Polski usunięcia szkodliwego zwrotu – pod rygorem poważnych konsekwencji prawnych – uczuli dziennikarzy zagranicznych i skłoni ich do zachowania większej staranności w pisaniu o II wojnie światowej… Być może prowadzona od dawna akcja edukacyjna, poparta argumentem kary, zyska na sile. Wygląda na to, że dla obecnego rządu „dura lex” jest skuteczniejsze, niż „remember”.

Warto zaznaczyć, że jest to kolejne podejście legislacyjne. Pomysł ten ujrzał światło dzienne jeszcze za rządów PO, na przełomie 2013/2014 r., gdy część posłów PiS zgłosiła projekt nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej (i stosownych zmian w kodeksie karnym).  W jej art. 55 zapisano między innymi, że „kto publicznie oskarża o udział w masowych zbrodniach polskie, niepodległościowe, niekomunistyczne, podziemne formacje i organizacje Polskiego Państwa Podziemnego, podlega grzywnie, ograniczeniu wolności lub karze pozbawienia wolności do lat 5.” Przestępstwa te miały być ścigane z urzędu przez prokuratorów IPN, zarówno w Polsce jak i za jej granicami, a wyroki podawane do publicznej wiadomości. Za rządów PO projekt upadł, dziś powraca, znów w wersji 5-letniej kary pozbawienia wolności.

Problem tkwi w tym, że obrona imienia Polski i motywowane nią starania o upowszechnianie prawdziwej wersji historii mogą łatwo zamienić się w kneblowanie ust. Nie tylko zagranicznych, także polskich. Trudno bowiem – za wyjątkiem „polskich obozów śmierci”, w oczywisty sposób kłamliwych – zdefiniować, co dokładnie godzić może w dobre imię narodu polskiego. Ogólnikowe wytyczne artykułu 55 nie rozwiązują wbrew pozorom tego problemu. Raczej mnożą wątpliwości. Przecież „szacunek dla historii to także wiedza o chwilach naszego upadku, popełnionych błędach, aktach wstydliwych, zaniedbaniach i zbrodniach, ale także o sprzyjających nam lub fatalnych koniunkturach międzynarodowych” – jak pisał niedawno na swoim publicznym blogu prof. Krzysztof Ruchniewicz z Uniwersytetu Wrocławskiego. Sam ostatnio atakowany publicznie w polskiej prasie prawicowej (bynajmniej nie jako jedyny) za przedmiot swoich badań: stosunki polsko-niemieckie…

Poza tym kto miałby dokonywać takiej oceny? Ministerstwo sprawiedliwości czy może prezes IPN? Jaką mamy pewność, że projektowana nowelizacja prawa „nie będzie godzi w wolność badań nad dziejami najnowszymi Polski oraz w wolność upowszechniania ich wyników”? Nieprzypadkowo w początkach 2014 roku powyższe pytania wyszły spod klawiatury badaczy, skupionych w Polskim Towarzystwie Historycznym (PTH) właśnie w odpowiedzi na projekt nowelizacji ustawy IPN, zawierający wspomniany artykuł 55. W swoim apelu PTH pisało: „w wolnym kraju nie jest rzeczą władz politycznych definiowanie prawdy historycznej ani ograniczanie swobód historyków za pomocą sankcji karnych”. Co ciekawe, szybciej od PTH zareagowało na ten projekt … Zrzeszenie Historyków i Historyczek Niemiec (VHD). W swoim oświadczeniu zaapelowało do niemieckiej opinii publicznej o przeciwstawienie się błędnym sformułowaniom na temat zbrodni w Polsce podczas II wojny światowej. Uznało jednoznacznie niemiecką odpowiedzialność za te zbrodnie, jednocześnie opowiadając się przeciwko penalizacji poglądów historycznych.

Rządowe zakusy na historię nie są zresztą specjalnością polską. Gdy w 2007 roku dyskutowana była decyzja ramowa ministrów Rady Europejskiej w sprawie „zwalczania rasizmu i ksenofobii”, badacze z całej Europy odpowiedzieli rok później tzw. Apelem z Bois. Wskazali w nim na niebezpieczne związki między wolnością badań historycznych a ograniczeniami narzucanymi przez państwa czy organizacje międzynarodowe za pomocą tzw. ustaw pamięciowych. Słowa apelu kierowali przede wszystkim „pod rozwagę polityków”. No właśnie. Czy omawiane problemy dotyczą wąsko pojmowanej grupy zawodowej historyków? Zdecydowanie nie. Paradoksalnie „polskie obozy śmierci” zdają się być dla rządu wytrychem do (raz) zmiany konstytucji i (dwa) zalegalizowania propagandy, opartej na jedynie słusznej wizji przeszłości. Czym innym jest Historia zaprzęgnięta w bieżącą politykę? A jeśli rządowi zacznie zależeć na osadzeniu dogmatu smoleńskiego w polskiej historiografii i edukacji? Jeśli publicznie zaprzeczymy „zamachowi z 2010 roku”, jakie będą tego konsekwencje? Artykuł 55… Tylko czekać, aż powstanie rządowy program komputerowy, służący obronie i utrwalaniu „historii prawdziwej”. Wyszuka w tym, o czym piszemy „fałszywą” frazę, podkreśli ją i podpowie właściwe sformułowanie. A jak właściciel komputera go nie zastosuje, zaraportuje gdzie trzeba… Historia nie może stać się niewolnikiem bieżących wydarzeń, powiedzieli w Blois europejscy intelektualiści. Czy staniemy się zakładnikami dogmatu smoleńskiego i obsesji Jarosława Kaczyńskiego na tle Lecha Wałęsy?

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…