Nasi Obcy. Jak Polacy pomogli greckim uchodźcom.
Czy sześćdziesiąt parę lat to dużo? To trzy pokolenia. Stosunkowo niedużo, by przechować pamięć, bo zwykle pamiętamy swoich dziadków. A przecież niewielu ludzi pamięta dziś w Polsce 14 tys. Greków, dla których Polska stała się drugą ojczyzną. Na długo, bo trawiona bratobójczymi walkami Grecja, przez wiele lat nie była przyjaznym miejscem, by żyć i wychowywać dzieci. Nie była nim, gdy rządy objęli prawicowi przywódcy, którzy z pomocą Wielkiej Brytanii i USA urządzali czystki polityczne. Pozorną odwilż, która niosła nadzieję na powrót do kraju, przerwał pucz wojskowy w 1967 roku, który znowu na długi czas zamroził stosunki polityczne z Grecją. Większość przybyłych w latach 50-tych do Polski Greków opuściła nasz kraj dopiero w latach 80-tych: stan wojenny był często czynnikiem przyśpieszającym wyjazd. Dziś w Polsce mieszka 3600 osób deklarujących narodowość grecką, w tym 1083 uznających swoją narodowość grecką za pierwszą, a 657 – za jedyną. W liczbie tej znajduje się 525 Macedończyków, których rząd grecki do dziś nie chce uznać z mniejszość narodową.
Pierwsze przyjechały dzieci. Jeśli wierzyć ówczesnym spisom było ich 3934 chłopców i dziewczynek, od 3 do 14 lat, w tym 113 wojennych sierot i 620 półsierot. Do dziś w Grecji trwają spory, czy było to pedomazoma, czyli siłowe odbieranie dzieci rodzicom i wysyłanie jako zakładników oraz w celu indoktrynacji przez greckich komunistów do krajów socjalistycznych, czy pedososimo – ratowanie dzieci i ich ewakuacja z terenów najostrzejszych walk (od czasownika sozo – ratuję). Łącznie Grecję opuściło ok. 30 tys. dzieci. Czy były to ewakuacje przeprowadzone ze względów humanitarnych, czy politycznych? Grecy do dziś nie znaleźli na te pytania jasnej odpowiedzi.
Za dziećmi przyjechali do Polski dorośli: 6587 – to liczba bojowników i bojowniczek greckiej wojny domowej, którzy przyjechali do naszego kraju wprost z piekła wojny, ratując się przed represjami i prześladowaniami. Nie mieli ze sobą nic prócz menażki i podniszczonego munduru. 2800 – to liczba ciężko rannych greckich partyzantów komunistycznych, często bez rąk, nóg, oczu, wymagających leczenia, rehabilitacji. Polskie władze zorganizowały dla nich osobny szpital w Dziwnowie na wyspie Wolin – świetnie wyposażony, nowoczesny, z kadrą znakomitych specjalistów. Pomysł wyszedł od Bolesława Bieruta, a realizacją zajął się generał Wacław Komar. Do tej liczby należy dodać 2613 cywilnych uchodźców ewakuowanych z ogarniętej wojną Grecji.
Polska, z cichym przyzwoleniem ZSRR, zaopiekowała się nimi w najlepszy sposób. Był początek lat 50-tych, w kraju były olbrzymie braki zaopatrzeniowe, ale dzieci zgromadzone w Państwowych Ośrodkach Wychowawczych (z których największy był w Policach) miały wszystko. Do tego stopnia, że kierowcy autobusów w Policach, zatrzymując się na przystanku przy POW-ie krzyczeli: „Kanada, wysiadać!”. Dzieciom nie brakowało niczego pod względem materialnym, zawsze mogły też liczyć na opiekę i uwagę dorosłych wychowawców, jednak w wojennym chaosie zostały rozdzielone ze swoimi rodzicami, rodzeństwem, innymi krewnymi. Akcja łączenia rodzin zajęła wiele kolejnych lat, w niektórych przypadkach trwała blisko dekadę! Gdy w końcu rodziny się odnajdywały – o prawdziwa bliskość było niezwykle trudno. Nie rozdzielała ich jednak żelazna kurtyna, jak w przypadku tych rodzin, z których część pozostała w Grecji. Ich rozłąka trwała całe dekady i tą tragedią nie zajął się żaden Czerwony Krzyż, nie było happy endu.
Greccy uchodźcy w Polsce otrzymywali mieszkanie, pracę, kursy dokształcające oraz wsparcie w kultywowaniu swoich greckich tradycji. Roczna dotacja RSW „Prasa” na wydawanie greckiego pisma Dimokratisa wynosiła 956 tys. złotych. Działały greckie kluby i stowarzyszenia. Wszystkiemu towarzyszyło społeczne przyzwolenie. Żaden Grek nie bał się chodzić ciemnymi ulicami, żadnego nie pobito, bo miał zbyt ciemną karnację, czy dlatego, że mówił z obcym akcentem. Do żadnej greckiej kobiety, noszącej tradycyjnie czarną chustę na głowie, nikt nie krzyknął, by ją zdjęła. Żadnemu uchodźczemu dziecku nie dokuczali szkolni koledzy. Grecy i Macedończycy żyli u nas w spokoju. Początkowo obok Polaków, potem razem z Polakami. Drzwi w drzwi, podwórko w podwórko – jako sąsiedzi, potem przyjaciele. Z tych przyjaźni narodziło się wiele mieszanych małżeństw. Oraz wiele cennych inicjatyw. Wystarczy wspomnieć Thanasisa Kamburelis, geniusza, który po studiach matematycznych na Uniwersytecie Wrocławskim zatrudnił się w zakładach Elektronicznych Elwro i był „mózgiem” polskich komputerów – bez niego nie byłoby pierwszego polskiego komputera, czyli ODRY.
Od dzisiejszych uchodźców Polska odwraca się plecami, Zamyka przed nimi granice i żałuje paru groszy na pomoc. To z podszeptów władz bierze się świadome mylenie uchodźców z terrorystami albo z nielegalnymi imigrantami. Sugeruje się nam, że uchodźcy roznoszą choroby, będą gwałcić i mordować, zabiorą nam pracę. Rasizm i ksenofobia znalazły w Polsce sprzyjający czas. Trzeba więc tym bardziej, jak najszybciej wrócić do pamięci tamtych lat, gdy w Chojnowie, Wałbrzychu, Zgorzelcu, Legnicy, Ścinawie, Świdnicy, Wrocławiu, Łodzi, Warszawie, w Małopolsce i Wielkopolsce, na Podkarpaciu i Pomorzu roiło się od uchodźczych, greckich wysp – większych i mniejszych, tworzących osobliwy miniświat, przenikający się z naszym. Czy potrafimy powrócić do tamtej wrażliwości, myślenia i działania, by otworzyć się na drugiego człowieka? Podobnie jak tamtejsi Grecy – wygnanych z domów, z własnej kultury, upodlonych, wymęczonych, zdanych na laskę i niełaskę obcych ludzi i państw, żebrzących o wszystko? Czy potrafimy być inni, jak kiedyś?
Na podstawie: Dionisios Sturis, „Nowe życie”, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2017
Dorota Wojciechowska-Żuk