PRACA ZA GROSZE

O złudnej idylli „rynku pracownika”

W Polsce co dziewiąty zatrudniony należy do grupy „biednych pracujących”, którzy zarabiają zbyt mało, aby zaspokoić inne niż podstawowe potrzeby. Praca zajmuje im zbyt dużo czasu aby podnieść kwalifikacje i dostać podwyżkę lub zmienić zatrudnienie. W ten sposób wegetuje 10,8 proc. polskich pracowników. Dla porównania w Czechach odsetek ten wynosi 3,8 proc. , w Finlandii 3,1 proc.

To, że w Polsce tak wielu pracowników zarabia tak mało, wynika z kilku przyczyn. Pierwsza to wieloletnie oparcie rozwoju naszego kraju na niskich płacach. Konkurowanie taniością wpycha wielu pracowników i ich rodziny w ubóstwo, bo często jedynym pomysłem przedsiębiorcy na zysk jest oferowanie pracy za najniższą możliwą stawkę.

Druga przyczyna to nadmierna wiara w cudowne działanie niewidzialnej ręki rynku, która każe pozostawiać relację między pracownikiem a pracodawcą kapitalizmowi. A tu pracodawca zawsze będzie silniejszy i może narzucić pracownikowi niską płacę. Państwo i związki zawodowe, dobrymi regulacjami powinny wyrównywać braki równowagi w tych relacjach. Niestety, często tak się nie dzieje, a jest wręcz przeciwnie. Dlatego trzecią przyczyną jest nieodpowiednie działanie państwa, które umacnia patologiczny system i stanowi jego część. Na przykład instytucje publiczne stawiają w przetargach takie wymagania, że ich zwycięzcy, firmy prywatne, aby zarobić, płacą potem pracownikom bardzo niskie pensje. Zatem państwo, zamiast być przykładem, promuje nieodpowiednie wzorce.

Odpowiedzialni za ten stan są głównie politycy, którzy wymyślili ideę „taniego państwa”. Hasło to pojawiło się po raz pierwszy w przedwyborczej retoryce SLD w 2001 r., co doprowadziło na koniec rządów tej partii do przyjęcia ustawy o odpowiedzialności za naruszenie dyscypliny finansów publicznych. Później, jak pisał publicysta Rafał Woś, pomysł przechwycił i twórczo rozwinął tandem PO-PiS, wpisując go sobie na sztandarach w drodze po zwycięstwo w 2005 roku. W czasie kampanii wyborczej D. Tusk i J. Kaczyński prześcigali się w obietnicach tworzenia „taniego państwa”. Wybory wygrał PiS i zaczął realizować program ograniczenia zatrudnienia w administracji państwowej o 20 proc., co miało przynieść oszczędności rzędu 1,1 mld złotych rocznie. Urzędnicy zaczęli rzeczywiście wydawać mniej i oszczędzać, ale głównie na ludziach.

Po przejęciu rządów, PO kontynuowała realizację „taniego państwa”. Rząd naciskał na urzędy, aby wydawały jak najmniej. W przetargach kryterium ceny stało się najważniejsze. Odbiło się to na najsłabszych pracownikach instytucji publicznych: portierach, ochroniarzach, sprzątaczkach, których usługi łatwo i tanio można było zamówić „na zewnątrz”. Publiczny pracodawca, który powinien dawać wzór prywatnym przedsiębiorstwom, promował nieludzki system, gdzie efekt ekonomiczny stawał się ważniejszy od człowieka. Po ujawnieniu rażących przykładów patologii, jak ta ze sprzątaczkami na Uniwersytecie A. Mickiewicza, pracujących za wypłacane z opóźnieniem głodowe pensje, w październiku 2014 r. zmieniono prawo o zamówieniach publicznych. Wprowadzono klauzulę społeczną, w myśl której już nie cena miała być najważniejszym kryterium w wyborze, ale m.in. konieczność zatrudniania swoich pracowników przez firmy zewnętrzne na umowę o pracę. W praktyce niewiele to zmieniło. Wykonawcy, owszem, zatrudniali, ale np. w wymiarze 1/16 etatu.

Problemu „biednych pracujących” nie zażegnało też wprowadzenie w 2017 r. minimalnej stawki za godzinę pracy w wysokości 13 złotych brutto. Firmy sprzątające i ochroniarskie znalazły bowiem sposób, aby obejść i te przepisy. Zmniejszyły zatrudnienie, każą płacić pracownikom za dzierżawę munduru lub mopa, co obniża realną stawkę godzinową. W efekcie pracownicy dostają więc wypłatę jak dawniej.

Innym problemem są umowy śmieciowe, na których pracuje ok. 1,3 mln osób (pod tym względem jesteśmy na pierwszym miejscu w Europie). Państwowa Inspekcja Pracy jest niemal bezradna, bo nakłada kary tak niskie, że firmom po prostu opłaca się łamać prawo. Toteż w ostatnich latach gwałtownie (z 8,8 proc. w 2008 do 19 proc. w 2014) wzrosła liczba przypadków, kiedy pracodawcy zawierali z pracownikiem umowę cywilnoprawną, choć zgodnie z prawem pracy powinni zawrzeć umowę o pracę. Tak stworzono klasę prekariuszy – półobywateli zakleszczonych w wiecznym zawieszeniu. Bez perspektyw na zmianę i stabilność. Są „tymczasowi”, więc na ich miejsce przyjdą kolejni. Nic się nie zmienia i coraz mniejszy procent przychodów przedsiębiorstw idzie na płace. Ta globalna i rosnąca klasa ludzi źle zarabiających rozlewa się po kolejnych krajach i staje coraz bardziej niebezpieczna. Pragnąc zmiany układu władzy państwowej, jest gotowa słuchać populistów szukających przyczyn złej sytuacji pracowników w mniejszościach i emigrantach. Jedno jest pewne – ten, kto chce wygrać najbliższe wybory, musi na poważnie potraktować kwestie związane z zatrudnianiem na umowach śmieciowych i za najniższe stawki.

Dorota Wojciechowska-Żuk

Tekst powstał na podstawie książki M. Szymaniaka Urobieni. Reportaże o pracy, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018.

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…