Szkoła przetrwania siódmoklasisty
Pokój Huberta. Na półce puchary, na ścianie dyplomy i medale. Najcenniejsze za wicemistrzostwo Polski w kategorii Kumite Juniorów. Hubert karate trenuje od zerówki. Pomimo tego, że jest dyslektykiem i dysgrafikiem a na treningi uczęszczał codziennie, do ubiegłego roku jego średnia ocen oscylowała w granicach oceny bardzo dobrej.
Szok przeżyli rodzice już na początku klasy siódmej. Pojawiły się pierwsze jedynki, drastycznie spadła średnia ocen. „Nauki jest tyle, że musieliśmy ograniczyć treningi do trzech tygodniowo. Siedzę z synem nad lekcjami codziennie. Zdarza się, że robię za niego rysunki i plakaty – to mniejsze zło niż zarywanie nocy.” – mówi mama Huberta. Wspomina też o dużej ilości prac pisemnych, do których muszą się przygotowywać dzieci. Nauczyciele nie mają czasu pochylać się indywidualnie nad każdym dzieckiem, a materiał do przerobienia jest ogromny. Robią więc mnóstwo tzw kartkówek, które w praktyce niewiele różnią się od sprawdzianów. W razie niepowodzenia taką pracę trzeba zaliczyć. Przygotowanie dzieci spada zatem na barki rodziców i korepetytorów, a wiadomo, że nie wszystkich na to stać. Dzieci stają się sfrustrowane, przestaje im się chcieć, często udają, że niepowodzenia szkolne nie robią na nich wrażenia. Narzekają na bóle brzucha i głowy. To objawy stresu, który przedłużany może doprowadzić np. do depresji młodzieńczej.
Hubert ma szczęście, bo ma rodziców, którzy są w stanie wytłumaczyć mu to, czego nie zrozumiał w szkole. Zwłaszcza, że nie uczy go już pani od matematyki, która doskonale rozumiała jego dyslektyczne potrzeby. Ma szczęście, bo rodzice wożą go na treningi samochodem, dzięki czemu oszczędza czas i może realizować swoje pasje. Ma szczęście, bo rodzice „odpuścili” i nie naciskają na wyśrubowaną średnią. Bo rozumieją jak ważny dla dziecka jest rozwój fizyczny. Sam twierdzi, że jak go coś w szkole wkurzy, to idzie na trening i potem mu przechodzi. Na pytanie co chciałby zmienić odpowiada, że niektórych nauczycieli, bo za dużo zadają i źle tłumaczą. I to, że na lekcjach jest nudno. Rodzicom Huberta marzy się w szkole przedmiot, na którym dzieci uczyłyby się dyskutować, bronić własnego zdania. Przedmiot, na którym poruszane byłyby trudne tematy, jak te o uchodźcach czy terroryzmie.
Hubert wstaje o 7 rano. Ze szkoły wraca około 15.30. W dzień z treningiem zrzuca tylko plecak, szybciutko zjada obiad i odrabia prace pisemne. Z treningu wraca ok. 20 i znów jest nauka. Czasem do 22. Inne dzieci w jego klasie borykają się z podobnymi problemami. Jeden z kolegów, bardzo uzdolniony młody człowiek, jeszcze niedawno otrzymywał większość ocen celujących. Teraz dostaje 3 i 4. Bardzo lubi się uczyć, ale już nie daje rady. I trudno mu się z tym pogodzić.
A najgorsze jest to, że dzieci uczą się odtwórczo. Zabija się ich kreatywność. Nauka podawana jest w sposób czarno-biały. Nie ma miejsca na dyskusję, czy naukę w terenie. Nie ma miejsca na samodzielne wnioski. Jeśli nawet nauczyciel zdecyduje się na jakieś wyjście z dziećmi, to generuje to kolejne nadrabianie zaległych tematów. Jeszcze gorzej, gdy jakiemuś dziecku zdarzy się zachorować. Oprócz przepisania lekcji do zeszytu i nadrobienia materiału trzeba zaliczyć wszystkie zaległe prace pisemne – kartkówki i sprawdziany. Doliczając do tego bieżący materiał może być tak, że dziecko codziennie pisze jakąś pracę pisemną, a czasem nawet dwie.
Siódmoklasiści w tygodniu mają 35 godzin zajęć. Zamiast zdobywać wiedzę jak się uczyć, uczą się przetrwania. Jak przychodzi weekend, to dzieci są tak zmęczone, że nie chce im się już nic robić. Trudno zatem dziwić się rodzicom, że starają się je odciążyć, rysując np. taniec ludowy (zad. domowe z muzyki). Bo w wielu szkołach są nauczyciele, którzy uważają właśnie swój przedmiot za najważniejszy. Pomijam milczeniem, jakie wartości przekazują dzieciom rodzice odrabiający za nie zadania, ale czy mamy prawo ich oceniać? To ich dzieci stały się ofiarami źle przygotowanej reformy. Na starcie zostały postawione na gorszej pozycji. Muszą przerobić przez dwa lata ten sam materiał, które inne dzieci mogą realizować we właściwym tempie przez 3 lata.
W szkole Huberta jest piękna pracownia chemiczna, a nie ma czasu na robienie doświadczeń. W jednej z klas przewieszono tablicę niżej, bo nie mieścił się nad nią krzyż. Nie wyrażono też zgody ani na mniejszy krzyż ani na jego przycięcie. Teraz dzieci nie widzą dobrze tego, co jest na tablicy napisane. Wisienką na torcie deformy oświaty w szkole Huberta są wątpliwe działania wychowawcze pani pedagog, która namawia dzieci na donoszenie na kolegów. Można za takie działania uzyskać dodatkowe punkty z zachowania. Czyżby to był wstęp do wychowywania sygnalistów?
Elżbieta Majewska-Cieśla