W związku z komunistami w Przasnyszu
„Niech wszystko będzie polityczne!” – takie hasło zdaje się przyświecać obozowi, który pół roku temu przejął władzę w kraju. Praktyka przekierowywania toczących się w różnych sferach życia dyskusji i sporów na tory podszytego wielkimi emocjami konfliktu politycznego osiąga wciąż nowe sukcesy i anektuje ciągle nowe terytoria. Dzieje się tak i w sferze sporów o historię: bohaterowie dramatów z czasów niekiedy zupełnie zamierzchłych znów wkraczają na arenę dziejów, aby – ku osłupieniu postronnych, do których i ja się zaliczam – kogoś porządnie moralnie obciążyć albo chwalebną śmiercią wskazać mniemanym późnym wnukom wrogów, gdzie ich nikczemne miejsce.
Nie dalej jak dwa tygodnie temu telefonowała do mnie emerytowana dyrektorowa z Przasnysza, prosząc o udział w dyskusji o tuż powojennej historii tego miasta. Na spotkanie, w którym miał wziąć udział pracownik IPN, energicznie zapraszała ją przyjaciółka o poglądach bezceremonialnie i dumnie nawet propisowskich. Osoba ta uważała, że opowieść o ekscesach komunistów czy żołnierzy radzieckich z lat 1945-48 w sposób dobitny i ostateczny przekona eks-dyrektorową (której dotąd bardzo nie po drodze było z antydemokratycznym frontem nowych władz) do polityki Kaczyńskiego i jego obozu. Ponadto prawda o wydarzeniach sprzed 70 lat miała – jak można rekonstruować finezyjny plan drugiej z wymienionych przasnyszanek – bezlitośnie i trwale ugodzić tych, którzy działaniom „biało-czerwonej drużyny” się przeciwstawiają. Moja znajoma eks-dyrektorowa, podejmując wyzwanie, wzywała mnie do Przasnysza do starcia z ipeenowskim fachowcem, krzycząc w słuchawkę: „Niechże pan go zagnie!”. Zareagowałem osłupieniem, szperaniem w pamięci w poszukiwaniu obowiązków, które mogłyby przeszkodzić mi w przyjeździe, zareagowałem defensywnie i ksobnie. W Przasnyszu II wojna światowa, okazuje się, trwa, leśni biją się z czerwonymi, walczą i w końcu, w końcu zwyciężają – za Kaczyńskiego, „dobrą zmianę” i ideały IV RP. A ile takich Przasnyszów w Polsce?
Sprawa jest poważna, jak poważną jest pozycja i autentyczny autorytet wspomnianej oponentki eks-dyrektorowej, osoby inteligentnej i gruntownie wykształconej, od lat wybijającej się wśród autorytetów rangi powiatowej. Absurdalna konstrukcja, która czyni z historii już nawet nie prefigurację współczesności (co już wydaje się nadużyciem), ale jej bezpośredni komponent, narzędzie rozgrywania bieżących utarczek politycznych, cieszy się jej akceptacją. Podobnie aprobatywnie przyjmuje ona urągającą zdrowemu rozsądkowi sugestię, aby utożsamiać członków PPR i funkcjonariuszy UB z opozycją AD 2016, a tzw. żołnierzy wyklętych (oraz wszelkiej maści dobrych i szlachetnych z przeszłości) z działaczami Prawa i Sprawiedliwości.
Kierunki działań nowej władzy na gruncie tzw. polityki historycznej nie budzą chyba zdziwienia, oszołomienie i grozę może natomiast wywoływać skala zaangażowanych w nie sił. Pryncypialny stosunek do wywodzonego z przeszłości wzorca patriotyzmu, usilne propagowanie jednych wydarzeń i postaci kosztem innych, wreszcie uproszczenia w postrzeganiu historii, posunięte do granic ludzkich możliwości – oto, co dziś obserwujemy i czego doświadczamy, a wszystko do potęgi i en masse. Wymienione zjawiska ujawniają się, i to w sposób nadzwyczaj sugestywny, choćby w ceremonialnych apoteozach żołnierzy wyklętych, którym bez reszty oddaje się nowa władza. Historia zinstrumentalizowana, podpierająca obowiązującą wykładnię dziejów III RP, wsącza się do języka, do gazet, a już niedługo do szkolnych podręczników. Do głowy przyjaciółki eks-dyrektorowej z Przasnysza, która, obawiam się, jest smutnym, bo nieodosobnionym przykładem ukąszonej części społecznej elity, pisowska opowieść wsączyła się już dawno.
Szkolne podręczniki drżą jak osiki, a przecież ich napisanie jest ostatnim (bo pracochłonnym) etapem w transmisji nowych patriotycznych tez i uogólnień. Faza wytworzenia i skumulowania materiału do podręczników – amunicji dla polityki historycznej to etap, fundowany przez ministerstwo nauki. Zmarły kilka dni temu wybitny historyk, Janusz Tazbir, w opublikowanym książkowo w 2007 r. eseju Czy polskie dziejopisarstwo może się „wybić na normalność”? następująco – w tonie cokolwiek prognostycznym – pisał o polskiej nauce historycznej: „Wolno wszakże wyrazić nieśmiałą nadzieję, że z czasem wszystko się ułoży. Będzie się […] pogłębiać zapoczątkowana już zmiana kierunków zainteresowań z problematyki martyrologicznej i kombatanckiej, która wywołuje wyraźny przesyt, na zagadnienia dziejów kultury, w tym również na historię obyczajów”, dalej zaś: „pragnę jednak stwierdzić, iż nasza historiografia powoli »wybija się na normalność«. […] Coraz mniej obawiamy się tego, że krytyka narodowej przeszłości może być wykorzystana przeciwko dzisiejszej Polsce i Polakom. Coraz rzadziej wreszcie szukamy w tej przeszłości uzasadnienia naszych aktualnych kłopotów”. I cóż, nie Tazbira to wina, że mamy Gowina.
Trochę boję się dociekać, jak wypadł pojedynek eks-dyrektorowej z jej propisowską przyjaciółką. Walka mogła przecież przenieść się na inne terytorium i „w związku z komunistami w Przasnyszu” udowodnić coś znacznie gorszego, niż moralna supremacja dzisiejszej władzy. Tak czy inaczej, komuniści w Przasnyszu grasują, a wobec tego, proszę Państwa, nie możemy pozostać obojętni.
Dżordż R.