Wolska intryga
Pierwsza 2,5-letnia kadencja Tuska jako szefa Rady Europejskiej, czyli prezydenta UE upływa z końcem maja. Na szczycie UE 9-10 marca przywódcy mają zdecydować, czy pozostanie on na tym stanowisku na kolejną kadencję. Przy czym dawno już w historii nie było sytuacji, żeby Polak – czyli Donald Tusk – zajmował tak wysokie stanowisko w świecie. Stanowi to wartość nie do przecenienia. Nie dla PiSu jednak.
Jeszcze pod koniec stycznia br. Jarosław Kaczyński pytany o to, czy rząd poprze kandydaturę Tuska na drugą kadencję na stanowisko szefa Rady Europejskiej, czyli prezydenta UE, stwierdził tajemniczo, że nie jest tak, że sama narodowość decyduje. Rozwinął myśl następująco – jeżeli ktoś, kto jest Polakiem i pełni wysoką funkcję w UE, opowiada się za rozwiązaniami, które dla Polski są skrajnie szkodliwe np. pół miliona euro kary za każdego nieprzyjętego uchodźca, to w jego przekonaniu poprzeć takiej kandydatury nie można. Po to, aby Tusk nie robił rzeczy szkodliwych dla własnego kraju. Retoryka retoryką, ale Jarosław Kaczyński – choć bardzo stara się upokorzyć swojego odwiecznego rywala – musiał brać też pod uwagę bieżące interesy swojej partii i rządu. Dlatego zwlekał z decyzją, i to długo. Nie wiadomo, czy zaważyła na niej zimna kalkulacja, czy urażona ambicja prezesa.
Nic dziwnego, że decyzja nie była łatwa, bo za pozostawieniem Tuska na pełną kadencję w Brukseli przemawia polski kalendarz wyborczy. Skończyłaby się ona wraz z końcem 2019 roku, zatem Tusk nie mógłby zbyt aktywnie włączyć się w kolejną polską parlamentarną kampanię wyborczą jesienią 2019. Z drugiej strony Tusk powracający po pełnej kadencji przewodniczącego RE wprost na kampanię prezydencką 2020 roku stanie się śmiertelnym zagrożeniem dla każdego kandydata PiS-u. Tusk, dodajmy, na pożegnanie głośno wychwalany przez czołowych europejskich przywódców. To byłby gigantyczny kapitał w polskiej polityce wewnętrznej.
PiS wpadł na inne rozwiązanie, o którym stało się głośno zaledwie kilka dni przed spotkaniem szefów państw. 4 marca już oficjalnie Ministerstwo Spraw Zagranicznych ogłosiło, że polskim kandydatem na szefa Rady Europejskiej jest… Jacek Saryusz-Wolski. Chwilę wcześniej komitet polityczny PiS podjął uchwałę, która zobowiązuje premier Beatę Szydło do sprzeciwienia się kandydaturze Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Celem uchwały jest wzmocnienie stanowiska rządu. W odpowiedzi zarząd PO zdecydował o natychmiastowym wykluczeniu Saryusza-Wolskiego z szeregów partii. Oznacza to także wykluczenie go z Europejskiej Partii Ludowej.
Nie ma oczywiście pewności, czy odmowa polskiego rządu i wysunięcie własnej kandydatury rzeczywiście zagwarantuje utratę przez Tuska stanowiska w Brukseli. Cieszy się on dziś poparciem większości najważniejszych politycznych graczy w Unii, zarówno na poziomie instytucji wspólnotowych, jak też rządów państw członkowskich. W tej sytuacji decyzja polskiego rządu może przedłużenie kadencji Donalda Tuska jedynie utrudnić, lecz nie zablokować. Nie słychać, aby Kaczyński znalazł wielu sojuszników w walce z Tuskiem. W tej kwestii Polskę opuścił także sprzymierzeniec, który wydawał się „pewniakiem”. Węgry Viktora Orbana nie mają już wątpliwości, że to Donald Tusk powinien być przewodniczącym RE. Na tydzień przed szczytem Polska została sama na placu boju. Saryusz-Wolski raczej nie ma szans, wbrew deklaracjom rządu polskiego.
Kaczyński ryzykuje dużo: wybór Tuska wbrew jego woli i przeciwko niemu będzie ciosem w PiS. Jeśli jednak Tusk przegra w tym roku wyścig o fotel prezydenta UE, dla Kaczyńskiego zniknie problem budowania przez byłego premiera kapitału politycznego na poczet przyszłych wyborów prezydenckich w Polsce.
Jednak Donald Tusk powracający do polskiej polityki już w 2017 roku także nie będzie oznaczać dla PiSu niczego dobrego. Zwłaszcza jako ewentualny patron wspólnych list wyborczych „Polski liberalnej” lub wręcz „Polski antypisowskiej” (od PO i .N po socjalliberalną lewicę Barbary Nowackiej, a być może nawet SLD i PSL). Chyba, że wróci jako jeden z wielu pretendentów – próbujący w dodatku podkopać Schetynę i Petru. Wówczas będzie to działanie według scenariusza Kaczyńskiego. Inna sprawa, że do politycznego zjednoczenia „Polski liberalnej” najbardziej może się przyczynić nie Tusk, a… Jarosław Kaczyński i narzucone przez niego tempo rewolucji. Jeśli do roku 2019 PiS-owi uda się zniszczyć sądy, samorządy, gospodarkę, nie mówiąc o prześladowaniu polityków opozycji, prezydentów miast, działaczy NGO-sów czy nawet zwykłych protestujących obywateli – szanse na zjednoczenie liberalnej opozycji znacznie wzrosną.
MPM