bezimienne

Czy są śmierci mniej lub bardziej ważne? Poświęcenie, o którym trzeba pamiętać i to, które znika z powierzchni wspólnej pamięci? Jak to jest, że wszyscy wiedzą o ofierze Janusza Korczaka, a Stefania Wilczyńska, która poszła tą samą drogą z dziećmi z żydowskiego sierocińca pozostała na długo zapomniana? Czy to, że bierzemy za pewnik codzienne poświęcenie kobiet na rzecz opieki nad dziećmi, zaważyło na naszej niepamięci? Bo przecież to oczywiste, że to kobieta trzyma za rękę, pociesza, poprawia szalik, czy zapina płaszczyk. Także i wtedy.

Dlaczego dopiero teraz, wraz z publikacją książki „Przecież ich nie zostawię” narodził się pomysł, by przywołać pamięć o żydowskich kobietach, które w czasie wojny poświęciły się opiece nad osieroconymi lub chorymi dziećmi i nie próbując się ratować, były z nimi aż do końca? Lekarki, pielęgniarki, nauczycielki, wychowawczynie, panie od prania i przytulania. Pracowały w szpitalach i ochronkach, w sanatoriach, szkołach
i przedszkolach, w punktach dożywiania najmłodszych. W Warszawie, Krakowie, Lublinie, Łodzi, Miedzeszynie. Były różne, jak to ludzie. Często zachowały się tylko ich imiona lub tylko nazwiska – jak pani Rechtman, która wraz z dziećmi z sierocińca z getta w Lublinie pojechała pod eskortą esesmanów niedaleko wsi Majdan Tatarski, nie opuściwszy podopiecznych ochronki.

Tekst powstał na podstawie książki Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny,
pod red. Magdaleny Kicińskiej i Moniki Sznajderman, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018.

Były wśród tych kobiet osoby kostyczne i zasadnicze, przez co bywały nielubiane. Do końca, mimo wojny, walczące o normalność, o regularne odprawy lekarskie i inne niezmienne reguły szpitalnego życia: o sztywne czepki pielęgniarskie i wykrochmalone fartuchy – jakby od tego zależało przeżycie. Tak jak Luba Blum-Bielicka, dyrektorka warszawskiej Szkoły Pielęgniarskiej, która w kontrze do wszy i brudu ćwiczyła przyszłe pielęgniarki, rozmawiała o empatii, współczuciu, zrozumieniu dla chorych. Podczas likwidacji getta część ocalałych pielęgniarek postanowiła ratować dzieci i wyprowadziła je na aryjską stronę. Tego właśnie uczyła ich Luba.

Inne znów były ciepłe, matczyne, kochane. Tak jak doktor Tola (Tauba) Minc, która mogła uratować siebie i syna, jednak nie chcąc opuścić dzieci z sanatorium w Miedzeszynie pojechała razem z nimi do Treblinki. Podobnie jak wychowawczyni Rozalia Ejchner. Być może także Lea Rottenberg, Roza Weksler, Guta Morgentaler-Paw, których los pozostał nieznany, wspomnijmy je więc chociaż z nazwiska jako te, które opiekowały się dziećmi w najtrudniejszych momentach wojny.

Niektóre z tych kobiet miały funkcje kierownicze, jak Zofia Zamenhof, lekarka, która wraz z pacjentami pojechała w ostatnią podróż bydlęcym wagonem, nie chcąc ich opuszczać. Nazwiska tych kobiet przetrwały. Ale po niektórych pozostały tylko imiona, jak po pani Luni, pani Wiesi, pani Heli, pani Rózi i pani Reni z sierocińca w Marysinie. Pani Hela prawie nie jadła, gdyż cały swój przydział jedzenia oddawała wychowankom. Była z nimi do końca, do wywózki, zginęła w obozie zagłady w Prusach Wschodnich. Los pozostałych wychowawczyń Zielonego Domu z getta łódzkiego jest nieznany.

Niektóre z tych kobiet ubierały się elegancko, inne surowo albo po męsku. Pochodziły z różnych światów, ale w razie potrzeby były jednakowo energiczne i skuteczne. Świetne organizatorki i urodzone społecznice. Nowoczesne bundówki i tradycyjnie religijne. Bohaterki. Nie mniej potrzebne od od działaczy podziemnych organizacji, żołnierzy, przywódców, choć dużo głębiej od nich ukryte. Niektóre tak bardzo, że do dziś trudno je wydobyć z warstw niepamięci. Jedne wywieziono lub zabito wcześniej, inne później. Jedne postawiły na ratowanie dzieci za wszelką cenę, inne – na solidarność w śmierci. A na niektóre nałożono obowiązek najtrudniejszy – obowiązek wyboru tych, którzy żyć będą trochę dłużej. Miały rozdawać numerki życia. Tak jak Luba Blumowa, która dla swojej Szkoły Pielęgniarskiej dostała takich numerów 5, a uczennic było 60. Więc przyznała je tym, które miały najlepsze stopnie z pielęgniarstwa. Albo jak doktor Anna Braude-Heller, ordynator szpitala dziecięcego w getcie warszawskim, która zadecydowała, że numerki odda najmłodszym pracownikom, wychodząc prawdopodobnie z racjonalnego i słusznego statystycznie przeświadczenia, że to oni mają największe szanse, by przeżyć.

Niektóre wsiadły do bydlęcych wagonów, zginęły razem z dziećmi, pacjentami, wychowankami w Treblince, Bełżcu, Sobiborze. Inne umarły po wojnie, często w biedzie i zapomnieniu.

Nigdy się nie dowiemy, co nimi kierowało, gdy z pełnym poświęceniem walczyły o jedzenie dla głodnych dzieci i leki dla chorych, gdy w końcu, często mając swoje własne dzieci po aryjskiej stronie, szły z tymi oddanymi im pod opiekę na Umschlagplatz. Jedynie pamięć o nich może je ocalić, być rękojmią ich istnienia. Tak jak to opisał Paweł Próchniak w eseju poświęconym pamięci, że tylko pamięć uobecnia nieobecne, że jest spotkaniem z tajemnicą „nieobecności” zjawiającej się jako „obecność”. Dlatego – pamiętajmy, nie dajmy im odejść w niebyt.

Dorota Wojciechowska-Żuk 

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…