Kościół, kobieta i miłość

Dlaczego współczesny kościół katolicki (przynajmniej w Polsce) z tak wielkim trudem przyjmuje do wiadomości fakt, jakim jest emancypacja kobiet? Dlaczego próbuje wmawiać nam, że kobieta musi rodzić, musi być podległa mężczyźnie, musi siedzieć w domu? Dlaczego duchowni boją się kobiet mających wykształcenie i własne pieniądze? Dlaczego jest u nas tak wielu konserwatywnych mężczyzn, chcących decydować za kobiety o ich losie, jakby same zainteresowane cierpiały na niemoc umysłową? Czy kiedykolwiek to się zmieni? Oto moje przemyślenia.

Przed Chrystusem i legalizacją nowej religii, kobiety − patrząc z dzisiejszej perspektywy − wcale nie miały za dobrze. W Grecji i Rzymie nie miały praw obywatelskich. U Żydów wprawdzie dziedziczenie odbywa się matrylinearnie, ale nie wynika to z większego niż u innych kultur szacunku do kobiet, a jedynie z tego, że matka zawsze jest pewna. Arystoteles podkreślał wyższość mężczyzny nad kobietą w dążeniu do cnotliwego życia, a za nim chrześcijanie zręcznie wyczytali w Biblii podporządkowaną rolę kobiety w stosunku do mężczyzny, gdyż Ewa została stworzona ku pomocy Adamowi, a nie odwrotnie. Do tego doszedł jeszcze dogmat o dziewictwie matki Jezusa, która nawet po porodzie dziewicą pozostała, a „łono, w którym ukształtowało się ciało Pana, owa hala wiecznego króla” nie zostało splamione „obecnością męskiego nasienia”, jak miał powiedzieć papież Syrycjusz IV (cytuję za U. Ranke-Hanneman, Eunuchy do raju. Kościół katolicki a seksualizm, 1995).

Wielu papieży i ojców kościoła z uporem maniaka zajmowało się seksualnością człowieka, wmawiając mu wyższość celibatu nad życiem małżeńskim i wyższość mężczyzn nad kobietami. Ojcowie kościoła uznawali kobiety za chutliwe, niezdolne do cnoty. Obarczali je również winą za męskie pożądanie. Jeśli więc „niecnotliwa” kobieta odmawiała zaspokojenia chuci swemu „cnotliwemu” mężowi, co groziło, że zniechęcony, popełni on grzech rozwiązłości (czyli po prostu zdrady), on miał grzech lekki, ona ciężki. Tak więc, kiedy była namiętna, była grzeszna i kiedy była wstrzemięźliwa, była grzeszna. Czego by nie zrobiła, była winna. Jak Tusk.

Podobno matriarchat istniał sobie spokojnie, póki mężczyźni nie wpadli na to, jaka jest ich rola w zapłodnieniu. Nieświadomi, zazdrościli kobietom i byli gotowi „stać się nimi” przez amputację tych dziwnych „wypustek”. Jednak kiedy w końcu wpadli na to, że to oni są spiritus movens licznych ciąż, wykorzystali swoją masę mięśniową i siłę i od ok. 5 tys. lat karzą nas za tamte lata (jak pisze Wojciech Eichelberger w tekście Mężczyźni są do niczego w piśmie „Zwierciadło”, nr 8/2012). Mężczyźni przejęli więc władzę nad kobietami, lecz i to nie uwolniło ich od strachu przed nimi. Nie mogli znieść ducha wolności w kobietach, przerażała ich intuicyjna bliskość z naturą, umiejętność wsłuchiwania się w siebie, w swoje ciało, w swoją płodność. Zaczęli tworzyć prawa ograniczające kobiecą wolność, kobiece prawo do decydowania o sobie, o swoim ciele, dzietności, majątku. Zabronili kobietom przepowiadania pogody, leczenia ziołami, kontroli urodzin. Uznali ją za złą, rozwiązłą, współpracującą ze złymi mocami. A strach, jak mówił Mistrz Yoda, „to ciemna strona Mocy. Strach wiedzie do gniewu, gniew do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia”. Pełni strachu, gniewu i nienawiści mężczyźni dopuścili się w majestacie prawa ludobójstwa kobiet. W ciągu kilku wieków zabili (paląc je na stosach, poddając torturom) nawet 2 miliony kobiet, choć liczba ta wydaje się zawyżona. Dopiero kiedy kobiety zaczęły na siebie zarabiać, na większą skalę od końca XIX wieku, udało im się nieco wyzwolić się spod władzy ojców, mężów, a nawet synów.

Jednak kościół rzymsko-katolicki nie odpuszczał. Dlaczego? Bo tylko posłuszna kobieta „znająca swoje miejsce” i nieskażona żadnymi feministycznymi (a ostatnio genderowymi) głupotami, jako jednostka uciśniona, była najlepszym klientem kościoła. To ona z płaczem klęczała pod obrazem Matki Boskiej Bolesnej i opłakiwała swoje zmarłe dzieci, poronione ciąże, podbite oczy. To ona leżała krzyżem modląc się o powrót synów z pola walki. To ona przynosiła wdowi grosz. Jakże kościół miałby pozwolić swojej karmicielce zerwać się z łańcucha? Jednocześnie, powołując się na kobiecą emocjonalność i hormonalne huśtawki nastrojów nie pozwala kobiecie na posługę ołtarza, sprowadzając ją znów do roli służebnej. Chociaż świetnie wykształcone zakonnice jeżdżą po świecie z odczytami, to kobietom odmawia się łaski kapłaństwa. Żaden ze światłych biskupów Rzymu nie zmienił tego stanu i raczej zmienić nie zamierza. Co więcej, same katoliczki stoją na straży kościelnego status quo, gotowe są bronić go własną piersią. Dlaczego? Nie wiem. Nie rozumiem tego. Widać ważniejsze jest dla niektórych osób znane piekło niż nieznany raj. Bo ten raj to odpowiedzialność za siebie, swoje czyny i swoje decyzje. Tu nie da się już powiedzieć: Bóg tak chciał, ja mogę się tylko z tym pogodzić. A to nie jest ani łatwe, ani miłe dla wielu pań, które w swoim prywatnym życiu żyją z domowymi tyranami i święcie wierzą, że jak one się mocniej postarają, to on się zmieni. Tylko kobiety mogą zmienić swoją rolę w świecie. Niezależnie od wyznania i państwa, w którym żyją. A tylko zmiana tej roli oraz zaniechanie zemsty na ciemiężycielach może doprowadzić do stanu równowagi. Według mnie ten stan możemy nazwać MIŁOŚCIĄ. Nie mówię tu o pożądaniu i chwilowym zawieszeniu broni, by wydać na świat nowe pokolenie, ale w gruncie rzeczy nadal pełnym wrogości i wzajemnej pogardy. Mówię o… raju… Daleka droga przed nami wszystkimi.

Kasia Linde

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…