Bez happy endu

Rozczarowanie, płacz, euforia… Te uczucia towarzyszyły dzieciom i ich rodzicom w dniu ogłoszenia wyników pierwszego naboru do szkół średnich. Jedni mogli wreszcie odetchnąć po długotrwałym stresie, inni z niedowierzaniem patrzyli na swoje nazwisko na liście nieprzyjętych. Bo jak to? Pomimo świadectwa z wyróżnieniem uczeń ma zamkniętą drogę do wymarzonej szkoły? Bywało i tak, że ze średnią powyżej 5,0. Bo w tym roku należało kombinować. Jeżeli uczeń „przestrzelił” (tj. niepomyślnie wytypował szkoły), to pomimo wysokich punktów został na lodzie. Teraz nie ma szans na załapanie się do klasy, do której dostały się dzieci z dużo mniejszą liczbą punktów. Bo system jest bezwzględny.

Rekrutacja do szkół średnich w tym roku prowadzona jest dwutorowo – równolegle dla absolwentów ośmioletniej szkoły podstawowej i gimnazjów. Chociaż samorządy przygotowały wystarczającą liczbę miejsc w szkołach średnich, nie oznacza to, że w każdej szkole liczba klas się podwoiła. Dlatego np. w 3LO w Lublinie, 100 uczniów zostało na lodzie, bo zamiast 8 klas jak w roku ubiegłym, mieli do dyspozycji tylko 5. A to tylko jeden z wielu przykładów. W 1. etapie rekrutacji w Poznaniu poza nawias wypadło 3410 uczniów, w Warszawie 3173. Wielu uczniów dostało się do szkół, ale tych na dalszych miejscach preferencji. Jak do tego problemu ustosunkowują się władze oświatowe, rodzice i co to oznacza dla samych zainteresowanych, czyli uczniów?

Władze oświatowe

Minister edukacji Dariusz Piontkowski twierdzi, że rekrutacyjny chaos jest winą samorządów, bo to na nich spoczywa obowiązek zabezpieczenia miejsca do nauki młodzieży. Była minister Anna Zalewska dodaje, że „w Warszawie pan prezydent Trzaskowski popełnił błąd, ponieważ pozwolił składać uczniom papiery aż do dwudziestu szkół” (co przecież niczego nie zmienia, bo system przydziela uczniowi ostatecznie tylko 1 miejsce), a dla dyrektorów ma radę, aby zamiast korzystać z komputerowych programów układających plan lekcji, układali go …ręcznie.

Wiceminister nauki – który już podał się z tego powodu do dymisji – radził uczniom szukać szkoły za granicą. Opinie niektórych kuratorów oświaty też nie zachęcają do rozwijania skrzydeł. Małopolska kurator Barbara Nowak zarzuca uczniom, że aplikując do szkół, nie dopasowali najczęściej swoich wyników, osiągnięć do progów punktowych obowiązujących w danej szkole, zaś lubelska kurator Teresa Misiuk mówi po prostu: „Marzenia nie zawsze się spełniają”.

Minister środowiska Henryk Kowalczyk uważa, że to „media wymyśliły sobie problem” z podwójnym rocznikiem, zaś zdaniem byłego senatora PiS Waldemara Bonkowskiego fakt, że ambitny uczeń nie dostał się do renomowanej szkoły, to „żaden problem”, bo może przecież uczyć się nawet w domu (wypowiedź w TVN24).

Rodzice

Spora grupa rodziców przygotowuje się do wejścia na drogę sądową z państwem polskim. Uważają, że zostały złamane przepisy Konstytucji, ustawy Prawo oświatowe oraz konwencji o ochronie praw dziecka. Twierdzą, że ich dzieci zostały potraktowane gorzej niż roczniki w latach ubiegłych. Mniej miejsc w klasach, wyższe progi punktowe. Powołują się ponadto na dwuletni stres, jaki im oraz dzieciom zafundowała reforma edukacji, skutkujący często nerwicami, depresjami, czy chorobami układu pokarmowego. W tej sytuacji część rodziców faktycznie rozważa kształcenie swoich dzieci za granicą. Ale to spore koszty i nie każdego stać na wydatek rzędu 30-40 tys. zł rocznie, lekko licząc.

Uczniowie

To najwięksi przegrani w tym chaosie. Z jednej strony słyszeli od dorosłych, że powinni się maksymalnie zmobilizować, bo to jedyna szansa na sukces. Ale też docierały do nich sygnały, że to i tak może nie wystarczyć. Dlatego część z nich, tych mniej pewnych siebie średniaków, poddała się na starcie. Inni spędzali w szkole ok. 40 godzin tygodniowo i potem jeszcze mnóstwo czasu na korepetycjach i zajęciach dodatkowych, a i tak w wielu przypadkach system pogrzebał ich marzenia i wiarę we własne możliwości.

Młodzież ma pretensje, że dorośli nie traktują ich jak partnera w dyskusji. Gdy 8 lipca 2019 uczniowie przyszli zaprotestować pod budynek kuratorium w Lublinie, usłyszeli, że problem organizacji rekrutacji ich nie dotyczy. A przecież to nieprawda – zmiany dotknęły przede wszystkim uczniów. Dorośli nie chcieli słuchać, że młodzież ma swoje plany i pomysły na życie, że chce się rozwijać zgodnie z talentami.

Zatem co można zrobić? Obawiam się, że dobrego rozwiązania po prostu nie ma. Zwiększając liczebność klas ratujemy jednostki, krzywdząc jednocześnie pozostałych uczniów i nauczycieli. Oznacza to mniej czasu na indywidualizację, co jest oczywistym gwoździem do trumny dobrej edukacji, zwłaszcza wobec lawinowo rosnącej liczby dzieci z orzeczeniami PPP. Bo, że poziom nauczania się obniży – jest pewne. Szczególnie, że wielu nauczycieli odchodzi z zawodu. Zwiększona liczba klas w szkołach to więcej dzieci na szkolnych korytarzach, co oczywiście potęguje ryzyko wypadków. To również wielozmianowość, kolejki do toalet, utrudniony dostęp do pracowni przedmiotowych czy bazy sportowej.

We wrześniu happy endu nie będzie. Mam wrażenie, że jedyną wygraną w tym chaosie jest była minister edukacji Anna Zalewska.

Elżbieta Majewska-Cieśla

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…