Kto się boi IPN?


Przeciętnemu Polakowi Instytut Pamięci Narodowej kojarzy się z lustracją i żołnierzami wyklętymi. Poniekąd prawidłowo, choć oczywiście zakres jego zainteresowań jest znacznie szerszy. IPN składa się z czterech pionów: lustracyjnego, śledczego, archiwalnego i edukacyjno-badawczego, jest wyposażony w potężny budżet i zatrudnia armię historyków i prokuratorów. Od początku swojej działalności (ustawa z 18 grudnia 1998 r.) zajmuje się również badaniem i ściganiem zbrodni hitlerowskich, stalinowskich oraz tych przestępstw, które z powodów politycznych wymiar sprawiedliwości w PRL ignorował.
Pion śledczy IPN utworzony został po to, aby przełamać blokadę jaka istniała w wymiarze sprawiedliwości w latach 90. minionego wieku. Blokadę powodującą, że przez pierwszych dziesięć lat III RP udało się skazać prawomocnie zaledwie kilku komunistycznych oprawców – wyjaśniał w 2013 roku prof. Antoni Dudek, członek Rady IPN. Fakt, że IPN zajmuje się tą ciemną stroną naszej historii jest główną przyczyną zmasowanych ataków, jakim podlega od chwili swego powstania – tłumaczył.

Sól w oku lewicy
Jednak sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Gdyby IPN realizował tylko ustawowo wyznaczone mu zadania, o urzędzie mało kto by wiedział, poza bezpośrednio zainteresowanymi. Tymczasem wywołuje gorące spory – przede wszystkim dlatego, że podejmuje się działań, które wpływają na bieżącą politykę. Właśnie dlatego – jak kilka lat temu na łamach „Przeglądu” pisał Krzysztof Wasilewski – każda próba likwidacji lub ograniczenia władzy IPN kończy się głośnymi protestami nie tylko na prawicy. Politycy wraz z usłużnymi historykami starają się wyrobić w społeczeństwie przekonanie, że od istnienia instytutu zależy istnienie niepodległego państwa. Prof. Jan Żaryn ujął to następująco: Jeżeli ta instytucja rzeczywiście zostanie zmazana z mapy polskiej państwowości, byłby to groźny sygnał, dotyczący nie tylko kwestii pamięci historycznej, ale i naszej przyszłości.
Do tej wysoko patriotycznej narracji doliczyć trzeba zwyczajową, prawicową niechęć do kręgów postkomunistycznej lewicy czy redakcji „Gazety Wyborczej”, których miała nie interesować rzetelna dyskusja na temat wiarygodności dokumentów bezpieki. IPN jest zatem solą w oku układu magdalenkowego rządzącego przez większość lat po okrągłym stole (portal Prawy.pl). Dlaczego?
Ponieważ w okresie rządu Mazowieckiego nie udało się spalić wszystkich teczek, (…) to przynajmniej należy sypać piach w szprychy IPN, ironizował wspomniany portal. Według takiego ujęcia splot zadań historycznych i politycznych to oczywista konieczność dziejowa. Zaś wróg to politycy, którym nie w smak odkrycia IPN.

Umierające dowody
Ten swoisty szantaż, związany z testowaniem patriotyzmu przeciwników IPN traci jednak z upływem czasu na skuteczności. Po pierwsze za sprawą spektakularnych wpadek instytutu, a po drugie z powodu… upływu czasu. Charakterystycznym przykładem pozostaje decyzja katowickiego oddziału IPN o ekshumacji ciała gen. Władysława Sikorskiego w 2008 r. Jedynym rezultatem kilkunastomiesięcznych prac (za ponad 570 tys. zł)! było stwierdzenie, że to faktycznie Sikorski. Kolejne 330 tys. zł IPN w Katowicach wydał na dochodzenie w sprawie zamachu na papieża Jana Pawła II z 13 maja 1981 r. Efekty tego śledztwa były żadne, jak zauważa „Przegląd”.
Swoje robi presja upływającego czasu. Po 2020 r. przedawnią się wszystkie zarzuty w sprawach z PRL z wyjątkiem zbrodni przeciwko ludzkości. Z uwagi na naturalne wymieranie ewentualnych podejrzanych o zbrodnie komunistyczne śledztw będzie coraz mniej. Szef IPN Łukasz Kamiński od początku swojej kadencji w 2011 r. postulował, aby prokuratorzy z pionu śledczego zajmowali się lustracją lub zwykłymi śledztwami kryminalnymi. Dlatego do pomysłu Kamińskiego w 2014 roku wróciła wspomniana Rada IPN, jednak reformy nie podjęła się wówczas ani Kancelaria Prezydenta ani premier, ani minister sprawiedliwości.

Tymczasem rzeczywiście skuteczność lustracyjna instytutu pozostawia wiele do życzenia. Przypomnijmy, obowiązek składania oświadczeń tego typu dotyczy osób urodzonych przed 1 sierpnia 1972 roku, starających się o funkcję publiczną. Przykładowo do końca 2009 roku do pionu lustracyjnego IPN wpłynęło w sumie 147 tys. oświadczeń osób publicznych (1736 z nich przyznało się do pracy, służby lub współpracy z organami bezpieczeństwa PRL). Z tego sprawdzono 5,3 tys., uznając, że brak jest podstaw do kwestionowania ich prawdziwości, a do sądów skierowano 79 wniosków o stwierdzenie „kłamstwa lustracyjnego”. Te w efekcie wydały dotychczas tylko 16 prawomocnych orzeczeń w kwestii ich zgodności z prawdą. Po trzech latach, w 2012 r. IPN poinformował, że otrzymał w sumie 293 tys. oświadczeń lustracyjnych osób publicznych (2,6 tys. przyznało się do służby lub współpracy z tajnymi służbami PRL). Zweryfikowano 22 tys. oświadczeń, do sądów skierowano ponad 300 wniosków o uznanie za „kłamcę lustracyjnego” i zapadło 100 takich wyroków. Nic dziwnego, że IPN niechętnie informuje o wynikach prac lustracyjnych.

Nieprzyzwoita instytucja
To, co martwi Radę IPN i zatrudnionych w Instytucie historyków, dla środowiska naukowego w Polsce jest raczej drugorzędne. Obserwatorów działalności IPN uderza najbardziej bowiem jego jawna stronniczość i upolitycznienie. Modelowym tego przykładem pozostaje nagonka na Lecha Wałęsę, rozpoczęta w 2008 r. publikacją książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB
a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Chociaż jeszcze w 2000 r. Sąd Lustracyjny uwolnił byłego prezydenta od zarzutu współpracy ze służbami specjalnymi PRL, jej autorzy – bez żadnych nowych źródeł, a jedynie reinterpretując te oceniane wcześniej przez sąd – stwierdzili, że Wałęsa był aktywnym agentem SB, który donosił na kolegów przez prawie sześć lat. Słowem, dla wielu badaczy skupionych w tym urzędzie prawda jest ważna tylko o tyle, o ile potwierdza przyjęte przez nich tezy. Dość przypomnieć podobną w wymowie książkę (pracę magisterską!) Pawła Zyzaka, 24-letniego historyka z krakowskiego IPN, w której to napisał m.in., że były przywódca Solidarności był agentem SB i w czasach młodości miał nieślubne dziecko.

„Największym grzechem [IPN] jest pomieszanie porządku historycznego z porządkiem prawnym” – sprecyzował zastrzeżenia środowiska prof. Andrzej Romanowski, filolog i historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Za drugi „grzech” uważa on preferowanie czarno-białego widzenia przeszłości. Jego zdaniem takie stawianie spraw, zapoczątkowane jeszcze za prezesury Janusza Kurtyki, znalazło finał w postaci kultu żołnierzy wyklętych, znacząco wspieranego przez IPN.
Uważam ją za nieprzyzwoitą instytucję, która ma olbrzymi budżet, większy niż inne instytucje naukowe, a pieniądze są wydatkowane niekiedy bez sensu, bo poza interesującymi badaniami i opracowaniami naukowymi stworzono tam wygodne synekury dla specjalistów od represji komunistycznych – mówił z kolei, na krótko przed śmiercią prof. Andrzej Garlicki z UW. Rzeczywiście pieniądze, jakimi dysponuje IPN są kilkukrotnie większe od budżetu PAN, który od lat dysponuje mniej więcej stałą kwotą 80 mln zł. Podczas gdy budżet IPN w latach 2012-2018 wzrósł z 223 do 363 mln zł!
W parlamencie próby likwidacji IPN, podejmowane przez SLD od 2003 roku zakończyły się porażką w 2012 roku. W myśl propozycji Sojuszu zadania Instytutu miały przejąć: Archiwa Państwowe (przechowywanie i udostępnianie archiwów PRL), prokuratura (ściganie zbrodni komunistycznych i nazistowskich) oraz minister kultury (działalność edukacyjna). Projekt przewidywał także zniesienie obowiązku składania oświadczeń lustracyjnych. Poparło go 63 posłów, w tym 38 z ówczesnego Ruchu Palikota, 24 z SLD i jeden z PSL. Za jego odrzuceniem było aż 372 posłów z PO, PiS, PSL, SP i trzech niezrzeszonych. Nic dziwnego, że w późniejszych latach niechętne IPN środowiska polityczne ograniczyły się już tylko do przypominania, że Instytut powinien być „instytucją ideologicznie i politycznie neutralną” i grożenia obcięciem funduszy (Donald Tusk). Trudno powiedzieć, czy ostatnie apele Grzegorza Schetyny o likwidację IPN można traktować poważnie.

Po bandzie
Zwolennicy IPN odpowiadają, że dzięki instytutowi zapanowała w Polsce moda na historię, przypominają sukces komercyjny gry planszowej „Kolejka”. Wyliczają, że zrealizował on dziesiątki interesujących projektów badawczych oraz konferencji i każdego roku wydaje wiele wartościowych publikacji naukowych i popularnonaukowych. To prawda, tyle że pod rządami PiS przekaz instytucji radykalizuje się w porażającym tempie. Do tego stopnia, że IPN musi prowadzić czystki we własnych szeregach, bo buntować zaczynają się nawet jego pracownicy. W ostatnim czasie odeszło z niego lub zostało do tego zmuszonych wielu ludzi, z prezesem Łukaszem Kamińskim na czele. Dziś IPN – od czasu kryzysów dyplomatycznych, wywołanych nowelizacją dotyczącej go ustawy – bardziej niż kiedykolwiek jawi się jako instytucja szkodliwa. Co więcej, jego kierownictwo z dr Jarosławem Szarkiem na czele bagatelizuje wyniki własnych (!) badań naukowych – jak choćby w dziedzinie „żołnierzy wyklętych” – i wyraźnie stawia na doraźny efekt propagandowy.
Dobrym przykładem pozostaje pełna kłamstw i przeinaczeń anonimowa notatka o Brygadzie Świętokrzyskiej na stronie internetowej IPN, zamieszczona po niefortunnej wizycie premiera Morawieckiego w Monachium. Podobnie tłumaczyć można fakt odsunięcia dr Adama Puławskiego od wieloletnich badań na stosunkami polsko-żydowskimi (formalnie został przesunięty z Biura Badań Historycznych do Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu), bo ich wyniki pozostają niewygodne dla rządzących. Na cenzurowanym – co jest tajemnicą poliszynela – pozostaje dla obecnego szefostwa IPN prof. Barbara Engelking, psycholog i socjolog, kierująca Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, a także przewodnicząca Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej. Oczywiście z powodu badań nad postawami Polaków wobec Żydów, którzy po okresie eksterminacji szukali ratunku w miastach i miasteczkach, i nierzadko zamiast pomocy znajdowali śmierć. Tylko czekać, jak wybrzmią w IPN głosy krytyczne wobec jej najnowszych ustaleń.

W sumie ewolucja, jaką przeszedł IPN napawa smutkiem. Z instytucji, która przy wsparciu nauki miała stanowić rodzaj oręża w świeżo budowanej, demokratycznej Polsce stała się kosztownym narzędziem do przyklepywania niewygodnych faktów i utrącania niewygodnych osób w państwie Jarosława Kaczyńskiego. Być może IPN powinien się nazywać Instytutem Poprawiania Nastroju… rządzących.

Monika Piotrowska-Marchewa 


Źródła: ipn.gov.pl; gazetawroclawska.pl; newsweek.pl; opoka.org.pl; polityka.pl; prawy.pl; tygodnikprzegląd.pl; tvn24.pl; wiara.pl; wp.pl, wprost.pl, wyborcza.pl.

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…