Wielka Lumpen Emigracja

Polacy pracujący w Niemczech kojarzą nam się z solidnością i wytrwałością. To hydraulicy, opiekunki osób starszych, nianie, mechanicy samochodowi, budowlańcy, którzy w pocie czoła legalnie pracują na swoje wysokie zagraniczne emerytury. Część z nich z zarobionych pieniędzy utrzymuje rodzinę w Polsce. Wśród niemieckiej Polonii nie brak ludzi robiących zawrotne kariery, szczególnie w branży IT, energetyce czy bankowości. Pomaga w tym znajomość języka (niemiecki jest najczęściej drugim językiem wprowadzanym już na poziomie gimnazjum), elastyczność i umiejętność podejmowania ryzyka zawodowego.

W samym Berlinie żyje ok. 130 tys. Polaków. Część z nich jest bezdomna i bezrobotna. Jak duża to grupa? Statystyki bezdomności nie są opracowane ze względu na narodowość, trudno więc to ustalić. Faktem jest, że od kilku lat berlińskie instytucje zajmujące się bezdomnością i narkomanią rejestrują przybierający na sile napływ młodych ludzi z Polski. Tak, bo bezdomność idzie w parze z nałogami. Zaczętymi tu, w Berlinie, lub ciągnącymi się jeszcze z Polski.

Przyjeżdżają tu na spontan, na mycie szyb, na budowę, na żebry, włamania i spanie pod wiaduktem S-bahnu. Lub inaczej – pośrednik obiecuje za 50 euro załatwić pracę i mieszkanie. W Berlinie, mieście wolnych ludzi, okazuje się, że zostają z niczym. Nie mają nawet jak wrócić, ale jest nadzieja, że „się odkują”, W końcu są młodzi, lub też na tyle dużo przeżyli, by sobie poradzić. Zobaczy się, co będzie.

Część z nich wchodzi w związki z niemieckimi bezrobotnymi – kobietami, mężczyznami – którzy swoje 350 euro zasiłku i mieszkanie w poenerdowskim bloku chętnie podzielą na dwa w zamian za bliskość i ciepło drugiego człowieka. Jest się o co zaczepić więc. Nie jest tak źle. Dorobić można pracą myjkarza szyb samochodowych. Gówniana to praca, ale zawsze daje jakieś parę, paręnaście euro dziennie i namiastkę wolności w postaci wina. Alkohol trzeba pić, bo -mimo uśmiechu- twarze myjkarzy są sine z zimna nad ranem, na berlińskiej ulicy.

Samotny człowiek w Berlinie od razu przyciąga innych samotnych ludzi, też z Polski, którzy znają dilerów, weekendowych pasażerów dilerskiej linii U-bahnu, gdzie na każdej linii łatwiej o heroinę, niż kanapkę z serem. Toteż wespół-zespół radzą sobie jakoś w sklepach bez pieniędzy, a po wódce i heroinie miewają nagłe olśnienia i planują „coś grubszego”. Jak jesteś pijany, albo naćpany w Niemczech to dostajesz łagodniejszy wyrok – kultura. A niemieckie więzienie pozwala odbudować nerwy i zdrowie.

Młodzi, bezrobotni i bezdomni Polacy to nowy berliński fenomen społeczny. Kilka lat temu była fala napływowców ze Wschodu dalszego niż Polska. Azjatycka mafia skolonizowała miasto, zdobywała zachodni dobrobyt dla swoich narkotyków i prostytutek. Nożownicy o ciemnej karnacji rzezali się na ulicach Berlina jak w swoich kiszłakach. Potem przybysze z innych państw Unii przejmowali czarny rynek pracy; byli wśród nich robotnicy z Polski, którzy brali najcięższą robotę za jedną trzecią ceny.

A teraz ci nowi, młodzi Polacy powoli kolonizują niemieckie plenery: dworzec ZOO, wagony S-bahnu i U-bahnu, zegar na Alexanderplatz, baraki i pustostany. Są z nimi ich psy, bez których nie potrafią żyć, z którymi śpią i żebrzą na ulicach. Szybko po przyjeździe orientują się, gdzie kupić skuna, heroinę i amfę. Gdzie zaprowadzić ukochanego psa na szczepienia za darmo. Wiedzą, że na dworcu ZOO kręcą się starsi, schludni panowie, którzy sporo płacą za młode ciała. I pozwalają kąpać się w swoich łazienkach. Berlińscy policjanci też to wiedzą, ale ich leniwe kontrole wykazują zwykle tylko kilka gram skuna w kieszeniach, a co to jest w mieście, gdzie do własnego użytku można mieć 16 gram?

Nowi Polacy pewnie przyjeżdżają do Berlina w jakimś celu, ale szybko o nim zapominają. I chyba im z tym dobrze, bo ukrywają przed niemiecką policją paszporty, żeby ich nie wydalono za Odrę. Nie są nawet zbyt często narażeni na odzywki w stylu:„Wynoście się do siebie”, bo to niepoprawne politycznie i za takie zachowanie międzynarodowe organizacje społeczne pracujące w Berlinie zaraz by wypomniały Niemcom II wojnę światową.

Sercem polskiej bezdomnej bohemy jest Wagenburg, czyli barakowozy na kołach, robotniczy demobil, jeden obok drugiego. W squacie obok, w starej kamienicy-pustostanie, międzynarodowi anarchiści mają kino, teatr i pub. Kamienica wyznaje anarchię ale raz na tydzień spotyka się na zebraniach społeczności, działającej trochę jak samorząd mieszkaniowy. Kamienica to elita, Wagenburg ze swoimi barakami tonie w śmieciach, a psy ganiają się luzem między barakami ze szczurami.

W ciągu dnia, oprócz zbierania złomu i butelek, czas można sobie zająć pobytem w szkole dla byłych narkomanów – Tannenhof. Wiele instytucji pomocowych w mieście to po prostu dyskretne, otwarte miejsca – można tu poczuć się bezpiecznie, odpocząć. Tak działa Cafe Olga – kawiarnia, ale też punkt pomocy dla prostytutek (wśród nich wiele Polek). Prawie zawsze za „berlińską przygodą” kryją się kłopoty z polskich domów: bieda, przemoc, alkohol. Takie miejsca, jak szkoła Tannenhof, czy Cafe Olga mogłyby pośredniczyć w rozmowie rodziców z dziećmi, żeby chronić tych ostatnich przed Berlinem jako nową chorobą społeczną. Ewa Piasek, która chce taki ośrodek otworzyć tylko dla Polaków rozmawia z tą nową falą imigracji z Polski, ale oni nie chcą wracać, czy odnaleźć się w społeczeństwie niemieckim. Odpowiadają: Bo nie.

Ośrodek pomocy młodym imigrantom z Polski powstanie pod egidą Tannenhof, ale Ewa musi sama znaleźć na niego pieniądze. Szuka więc sponsorów. Tymczasem nowa fala polskiej imigracji w Berlinie, wraz ze swoimi psami i nałogami, rozpoczyna w Berlinie kolejny dzień.

Na podstawie: Marcin Kołodziejczyk, Lumpenimigracja [w:] Bardzo martwy sezon, Wielka Litera, Warszawa 2016

DWŻ

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…