Lecznicza Marihuana
W Polsce jest zarejestrowany jeden jedyny lek na bazie marihuany – Sativex. Pomaga przy stwardnieniu rozsianym. Nie działa na padaczkę dziecięcą, na ból też średnio, ale na spastykę kończyn – tak. Doświadczenie z nim chorzy mają małe, bo go nie kupują – dawka miesięczna kosztuje ok. 3 tys. złotych. Apteki więc go nie sprowadzają i koło się zamyka.
A przecież w założeniach ustawodawców dążących do zarejestrowania marihuany jako substancji leczniczej miał być raj. Miały powstać społeczne kluby, w których skupieni hodowcy lub pacjenci- po uzyskaniu państwowej licencji – mogliby uprawiać marihuanę. Odpowiednio dobrane szczepy roślin służyłyby do stworzenia produktu w postaci wymaganej przez danego pacjenta: naparu, maści, kropli, suszu. Wszystko jednak na receptę, ściśle reglamentowaną i elektronicznie kontrolowaną przez centralny system e-recept. Ten system miał też chronić szczelności upraw, tak by jakieś nadmiarowe rośliny nie dostawały się na czarny rynek. To nie hippisowski idealizm, ale proste rozwiązania stosowane np. w USA. Pomysł upadł w zderzeniu z polską narkofobią.
W Sejmie przeciw projektowi o leczniczej marihuanie walczył np. wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki. W poprzedniej kadencji, jeszcze jako działacz opozycji, Jaki był gorącym zwolennikiem legalizacji marihuany do celów medycznych, zgłosił nawet własny projekt. Pod sztandarami PiS nie stać go jednak było na współczucie dla chorych.
22 czerwca 2017 roku Sejm przegłosował jednak nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, która zalegalizowała marihuanę do celów medycznych. PiS obstawał jednak przy zakazie upraw krajowych, dlatego wpisał do projektu import suszu. Nie dał tym samym zgody na uprawianie przez pacjentów konopi na własny użytek i wytwarzanie z nich preparatów dla siebie i zgodnie z własnymi potrzebami. To przesądziło o tym, że na konopie w aptekach trzeba będzie jeszcze długo poczekać, a poza tym – że nie będzie to tania kuracja (choć mogłaby kosztować grosze). Ale od listopada 2017 roku w sprawie ustawy znowu zapadła cisza. Państwo polskie oficjalnie przyznało, iż wie, że można leczyć marihuaną. Jednak poza tym, że zostało przełamane konopne tabu – nie zmieniło się nic. Ponad rok po przegłosowaniu ustawy legalizacja jest bytem wyłącznie teoretycznym. Produktów na bazie marihuany nie ma w aptekach, a jeśli są to ceny ich są zaporowe.
A przecież marihuanę leczniczo używa się w Ameryce i Europie już od XIX wieku. Między innymi powszechnie stosowano ją do leczenia bólu, reumatyzmu, czy depresji, żeby w połowie XX wieku, wraz z rozwojem farmaceutyki o niej zapomnieć.
Przeciwpadaczkowe działanie marihuany znali już starożytni. Można znaleźć zapisy o tym na tablicach sumeryjskich i arkadyjskich z około 1800 r. p.n.e. Badania kliniczne przeprowadził dopiero w 2016 roku koncern farmaceutyczny GW Pharmaceuticals i jednoznacznie potwierdzono przeciwpadaczkowe działanie oleju CBD – jednego ze składników konopi. Na tej podstawie w połowie 2018 roku firma zarejestrowała lek – Epidiolex, przy aprobacie FDA wszedł już na amerykański rynek farmaceutyczny. Jednak nie na wszystkich chorych działa olej CBD. Niektórzy potrzebują innego składnika konopi – THC lub mieszanki na bazie tych dwóch olejów w różnych proporcjach. Mogą je sprowadzić tylko za pomocą importu docelowego, który polega na sprowadzaniu z zagranicy produktów leczniczych na indywidualne zapotrzebowanie. Każdy taki import docelowy wymaga zgody Ministerstwa Zdrowia a sprowadzenie leku w praktyce trwa miesiącami. Chorzy i ich opiekunowie radzą sobie tak, że z legalną receptą jada za granicę, gdzie kupują lek lub susz (sprzedawany np. w aptekach holenderskich) i nielegalnie wwożą do Polski. Na miejscu, nadal nielegalnie, przygotowują olej, czopki lub krople. Jak mówi ojciec dziecka chorego na padaczkę lekooporną: Żeby leczyć dziecko półlegalnie na całym świecie szukam rośliny, którą mógłbym legalnie uprawiać we własnym domu, gdyby nie absurdalne zakazy. W moim kraju, w Polsce, czuję się opuszczony. Bez wsparcia państwa, bez pomocy lekarzy, bez dostępu do jedynego leku dla mojego syna.
Legalizacja marihuany do celów leczniczych jest blokowana przez obawy przed jej rekreacyjnym użyciem. Ale rekreacja to problem umowy społecznej. My za tytoń i alkohol, które są mocno toksyczne nie wsadzamy nikogo do więzienia, za konopie – tak. W tej sprawie każde społeczeństwo decyduje odrębnie i jest to w pewien sposób zrozumiałe. Ale perspektywa medyczna dotycząca marihuany to zupełnie odrębna kwestia i nie powinna podlegać społecznym osądom. Bo czy pacjenta cierpiącego z powodu chronicznego bólu powinny obchodzić nasze dylematy odnoszące się od życia społecznego? Albo czy pacjenci z nowotworami, którym też marihuana pomaga, mają być ofiarami naszych kulturowych uprzedzeń? Absolutnie nie. Raphael Mechoulam, izraelski naukowiec, pionier badań nad właściwościami leczniczymi marihuany, jednoznacznie potwierdza, że w każdym przypadku, gdy konopie mają zastosowanie medyczne, gdy przynoszą ulgę w chorobie, pacjenci powinni mieć do nich łatwy dostęp. Jest to ich prawo, a nasz obowiązek.
Dorota Wojciechowska-Żuk
Tekst powstał na podstawie: Aleksandra Pezda, „Zdrowaś mario. Reportaże o medycznej marihuanie”, Wydawnictwo Dowody na Istnienie, Warszawa 2018