Mitologia prezesa

Fot. Wikipedia.

Od dwóch lat rząd PiS karmi nas opowieściami o sukcesach partii rządzącej. Gdyby nie protesty społeczeństwa i opozycji wskazujące na to, że jest zgoła inaczej, utonęlibyśmy w tych przekłamaniach, bowiem przesiąknięte są nią państwowe media i prawicowa, dominująca obecnie na rynku, prasa.
Początków tej narracji należy się doszukiwać w mentalności prezesa PiS, wystarczy bowiem nawet pobieżna lektura jego autobiografii „Porozumienie przeciw monowładzy”, by zrozumieć, że głównie na fikcji utkana jest opowieść nie tylko o PiS, ale także o samym Jarosławie Kaczyńskim.

Brak np. w całej książce jakichkolwiek wiadomości na temat agenturalnych uwikłań Lecha Wałęsy, czym PiS od wielu miesięcy epatowało w mas-mediach. Zamiast tego Kaczyński pisze, że Wałęsa był „autentycznym przywódcą robotniczym”. Dzieje się tak z prostego powodu: uznanie za prawdę wersji o „Bolku” byłoby dla Kaczyńskiego bardzo niewygodne, bowiem jego pozycja polityczna w tamtym czasie wynikała właśnie z bliskich kontaktów jego brata z Lechem Wałęsą. Tego typu podwójną narrację PiS zastosował chociażby w sprawie nagród dla członków rządu, o czym mieliśmy okazję się niedawno przekonać i – jak widać – jest to stały chwyt retoryczny prezesa obecnej partii rządzącej.

W ciekawy sposób pisze też Kaczyński o aferze związanej ze spółką „Telegraf”. Przypomnijmy: w 1990 r. założyli ją liderzy Porozumienia Centrum – obecnego PiS, w jej władzach zasiadł m.in. Maciej Zalewski i Jarosław Kaczyński. Spółka miała zajmować się właściwie wszystkim: od wydawania czasopisma, budowy stacji TV, stacji benzynowych, centrów handlowych, do szeroko pojętej działalności usługowej. „Telegraf” niczego do końca nie wydał i nie wybudował, a mimo to zgromadził gigantyczne pieniądze na koncie – około 250 mln. Był powiązany z inną słynną spółką – „Art-B”, która oszukała Skarb Państwa na około 420 mln zł i była uwikłana w tzw. „aferę FOZZ”. W swojej autobiografii Kaczyński pisze, że nie brał udziału w operacjach związanych z „Telegrafem”, bowiem Zalewski sfałszował jego podpis na akcie notarialnym, a przecież to powinno być zgłoszone do prokuratury! Nigdy jednak do takiego procesu nie doszło.

We wspomnianej książce Kaczyński barwnie i bogato opisuje jak po Sierpniu staje się ekspertem Regionu Mazowsze. De facto ekspertów było pięciu i ich nazwiska są dobrze znane. Kaczyński był tylko zwykłym pracownikiem Ośrodka Badań Społecznych NSZZ „Solidarność”. Ponieważ nie był członkiem Zarządu, ani władz Regionu „Solidarności”, nie miał powodu bywać na ich posiedzeniach, co stara się w książce nieudolnie tłumaczyć. Nie był też delegatem na zjazd Regionu, ani na zjazd krajowy, a jedynie szeregowym działaczem „Solidarności”.

W podobnym tonie Kaczyński opisuje sprawę Jana Narożniaka, działacza „Solidarności”, aresztowanego za rozpowszechnianie poufnej instrukcji prokuratury. W rzeczywistości Kaczyński nie odegrał żadnej roli w uwolnieniu Narożniaka, które negocjował Stefan Bratkowski, Prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Parcie do strajku generalnego, z powodu uwięzienia Narożniaka i innych opozycjonistów, studzili Jacek Kuroń i Wiesław Chrzanowski przemówieniami w Hucie Warszawa w nocy z 27 na 28 listopada. Kaczyński mógł co najwyżej siedzieć na sali i słuchać tych przemówień, bo nie był partnerem do rozmów politycznych na ten temat.

W innym miejscu Kaczyński powołuje się na spotkania z ówczesnym wicepremierem Mieczysławem Jagielskim. Jak mówi Andrzej Friszke, opozycjonista i badacz historii ruchów opozycyjnych w Polsce – Kaczyński, jeśli kiedykolwiek spotkał Jagielskiego, to mógł mu co najwyżej list podać, bo nie był uprawniony do żadnych rozmów. Rozmawiać z Jagielskim mógł Jan Olszewski, jako doradca Regionu, ewentualnie Wiktor Kulerski, czy Zbigniew Bujak, jako liderzy.

Jedyną funkcją, jaką sprawował wtedy Kaczyński było prowadzenie sekretariatu Klubu Służby Niepodległości, organu mającego za zadanie zintegrowanie solidarnościowej prawicy. Do 13 grudnia z sekretariatu wyszły dwie deklaracje o lokalnym znaczeniu. W styczniu 1988 r. Kaczyński wszedł do sekretariatu Krajowej Komisji Wykonawczej „Solidarności” i funkcja ta urasta w jego opowieści do rangi niemal ośrodka koncepcyjnego, tymczasem to był sekretariat sensu stricto, który miał przygotowywać posiedzenia, zamawiać ekspertyzy, etc.

Prezes PiS w wielu punktach podnosi, jak wielką rolę odgrywał w związku, np. pisząc, że bywał na posiedzeniach Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej NSZZ „Solidarność”. Z dokumentów wynika natomiast, że był tylko na jednym takim spotkaniu – zapewne przyprowadzony przez brata.

W podobny sposób Kaczyński opisuje swoją działalność publicystyczną w pismach opozycyjnych. W rzeczywistości były to tylko trzy teksty opublikowane przez „Głos” Macierewicza i jeden tekst w „Niepodległości Pracy”. Kaczyński przypisuje sobie stworzenie całego numeru, choć składały się na niego teksty Macierewicza, księdza Tischnera, Wojciecha Morawskiego, Ludwika Dorna i innych. A zatem: ani aktywista, ani publicysta. Po prostu brat bardziej znanego w „Solidarności” Lecha Kaczyńskiego, dzięki któremu w ogóle znalazł się w polityce.

Dorota Wojciechowska-Żuk 

Tekst powstał na podstawie: Michał Sutowski, „Rok dobrej zmiany”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017.

Dodaj komentarz

Możesz również polubić…