Dyplomacja populizmu
Od dwóch lat polska dyplomacja nie jest prowadzona jako samodzielna polityka zewnętrzna państwa, a tylko jako pochodna polityki wewnętrznej. Służy głównie przypodobaniu się wyborcom i wszystkie jej akty są sprowadzone do odegrania przed nimi teatru. Zostało to sprowadzone do doktryny „wstawania z kolan”, która jest pochodną staroświeckiego myślenia o dyplomacji jako przedłużeniu wojny. A dokładniej wojny wszystkich ze wszystkimi, grze o sumie zerowej: możemy tyle zyskać, ile odbierzemy innym. Jest to myślenie tak obce dzisiejszemu sposobowi prowadzenia dyplomacji, zwłaszcza w obrębie Unii Europejskiej, że wytwarza obraz Polski, jako kraju kompletnie irracjonalnego i niegodnego zaufania. Ma to głębokie konsekwencje dla przyszłości Polski, a pierwsze skutki tego fatalnego stanu rzeczy są widoczne już dziś.
Polska w Unii – upadek z Olimpu
Ośmioletnie rządy koalicji PO-PSL to dość długa lista zaniedbań i zaniechań, jednak w sferze polityki zagranicznej, zwłaszcza na forum unijnym, rząd Donalda Tuska odniósł sporo sukcesów. Polska w budżecie UE wynegocjowała najwyższą w historii Wspólnoty pulę środków. Przy czym nie uzyskano jej szantażując zachodnich partnerów „moralnym obowiązkiem” wobec „skrzywdzonej Polski”, której „należy się zadośćuczynienie”. Polska była wiarygodnym partnerem, o rosnącej w UE pozycji. Liderem przemian i nadzieją Europy na pełną integrację Zachodu, jeśli nie z całym, to przynajmniej ze środkowym Wschodem kontynentu. Polacy otrzymali szansę na piastowanie najwyższych stanowisk w UE, a rosnąca rola Polski była wyrażona silnym sojuszem Warszawy z Berlinem.
Jednak nowy rząd kompletnie odrzucił osiągnięcia swoich poprzedników. Angela Merkel zaczęła być przedstawiana jako wróg, a sprawa uchodźców, choć dla nas w zasadzie marginalna (mieliśmy przyjąć zaledwie 7 tys. z czego zapewne większość dość szybko by wyjechała), stała się zarzewiem ostrego konfliktu. Kolejną płaszczyzną stały się wewnętrzne sprawy ustrojowe: łamanie Konstytucji nie umknęło uwadze zachodnich polityków, tym bardziej, że minister Waszczykowski okazał się kompletnie niezdolnym do prowadzenia partnerskiej rozmowy. Zaproszenie Komisji Weneckiej, a następnie podważanie jej kompetencji, buńczuczne wypowiedzi pod adresem Berlina czy Komisji Europejskiej, irracjonalne zwroty o polityce dla wegetarian i rowerzystów… Wszystko to doprowadziło wizerunek Polski na skraj wiarygodności.
Ostatecznie wiarygodność pogrzebały działania wewnętrzne PiS – zniszczenie państwa prawa i trójpodziału władzy. Zanim to jednak nastąpiło, po drodze zaliczyliśmy inne spektakularne wpadki. Pierwszą była próba powstrzymania reelekcji Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Styl, w jakim przeprowadzono tę akcję był tak nieprofesjonalny, że nasz rząd przestał być traktowany poważnie. Zgłoszenie w ostatniej chwili swojego kandydata (Polaka przeciw Polakowi!) i to bez poważnych konsultacji z kimkolwiek musiało skończyć się kompletną porażką. Pogłębiły ją wypowiedzi o „nielegalnym” wyborze Tuska, które w zasadzie obrażały wszystkie 27 państw, jakie go poparły. Kolejną sprawą było powrócenie do tematu reparacji wojennych od Niemiec, nie dość, że mało realistyczne, to na dodatek podjęte agresywnym językiem rewanżyzmu nieznanym w Europie od czasów zimnowojennej propagandy.
Nic dziwnego, że w tak krótkim czasie Polska stoczyła się z pozycji lidera Europy Środkowo-Wschodniej, do roli pariasa, który nie ma nic do powiedzenia w żadnej istotnej kwestii. Odczuliśmy to na przykładzie sprawy pracowników delegowanych, gdy prezydent Francji wizytujący Środkową Europę ominął nas szerokim łukiem, choć olbrzymia większość tego typu pracowników jest z Polski.
Przestano się z nami liczyć, a uruchomiony wobec nas art. 7 Traktatu UE, który mówi o kontroli praworządności wisi nad nami niczym miecz Demoklesa. Jesteśmy pierwszym w historii Wspólnoty krajem, który został oskarżony o poważne naruszenie praworządności. Nawet Węgry uniknęły takiego losu, choć podobne (a nawet dalej idące) zmiany zostały wprowadzone i w Budapeszcie – ale Orban nie dość, że rozłożył je w czasie, to na dodatek nigdy nie pozwolił sobie na podobnie dyletancką politykę zagraniczną, co pokazała choćby jego postawa w trakcie reelekcji Tuska.
Polityka zagraniczna PiS – czy leci z nami pilot?
Trudno też orzec, kto w zasadzie polską polityką zagraniczną kieruje. Prezydent wprawdzie udaje się z kolejnymi wizytami zagranicznymi, są to jednak głównie spotkania kurtuazyjne, ewentualnie dopełnione spotkaniami biznesowymi polskich przedsiębiorców. Prezydent nie wykazał się też taktem, spotykając się w Polsce z przywódcą Turcji Erdoganem, który w Europie jest uważany za persona non grata po tym, jak ostatecznie ustanowił swoje dyktatorskie rządy, rozprawiając się z opozycją i niezależnymi mediami.
Minister Waszczykowski, choć był postacią wyrazistą, nie miał chyba za wiele do powiedzenia, podobnie premier Szydło. Awantura z Saryuszem-Wolskim pokazała, że nawet jeśli minister i premier wiedzieli, że się kompromitują, nie zdołali się przeciwstawić życzeniom Kaczyńskiego, którego w tym wypadku zaślepiła osobista nienawiść do Tuska. Z kolei do pomysłu sprowadzenia Komisji Weneckiej, który okazał się zgubny dla wiarygodności PiS w sprawie Trybunału dziś nikt się nie przyznaje.
Dodatkowo sporo zamieszania wywoływały inne resorty, w teorii z polityką zagraniczną mało związane. Prym wiódł, na szczęście już zdymisjonowany, minister Macierewicz. Anulowanie przetargu na Caracale pogrzebało naszą uczciwość, blamaż negocjacji w sprawie „patriotów” – skuteczność, niejasne powiązania z ludźmi bliskim rosyjskim służbom – wiarygodność, a rewelacje o sprzedaży Mistrali do Rosji za dolara – racjonalność. Na dodatek szereg konfliktów w armii i odejście najzdolniejszych i najbardziej doświadczonych dowódców osłabiło naszą pozycję w NATO.
Swoją „cegiełkę” do dyplomatycznego kryzysu dorzucił nawet tak odległy od spraw zagranicznych minister, jak Jan Szyszko, były już szef resortu środowiska. Jego koncepcja „ratowania” Puszczy Białowieskiej przed kornikiem za pomocą harvesterów nie zdobyła uznania w unijnych kręgach. A że sprawa ochrony wpisanej na listę dziedzictwa UNESCO puszczy oparła się o Trybunał Sprawiedliwości, Polska znów miała okazję być pierwszym krajem, który nie podporządkuje się decyzji tegoż Trybunału. Niestety – ku rozpaczy zawodowych dyplomatów – z możliwości tej skorzystała.
Nie widać światełka w tunelu
Rząd Beaty Szydło miał kilka punktów, którymi lubił się chwalić, były to jednak sukcesy pozorne lub mało znaczące. Szczyt NATO w Warszawie i jego agenda były załatwione jeszcze przez poprzedni rząd; wizyta Donalda Trumpa, choć prestiżowa (Polska była pierwsza na trasie prezydenta USA w Europie) nie przyniosła żadnych realnych ustaleń czy korzyści; wybór Polski do Rady Bezpieczeństwa ONZ na niestałego członka był w zasadzie formalnością (wynikającą z klucza geograficznego) – przy okazji poskutkował odkryciem nowego państwa, słynnego już San Escobar. To niewiele przy ogromie strat na innych frontach. Można jeszcze wspomnieć o narodzinach koncepcji Trójmorza. Inicjatywa pozornie obiecująca, ale na razie nie została wypełniona treścią i całkiem możliwe, że nigdy nie będzie.
W Europie przestano wierzyć w jakąkolwiek zdolność Warszawy do negocjacji. I właśnie ze względu na ten brak możliwości manewru poprzedniego rządu był jedną z przyczyn tzw. „rekonstrukcji”. Pomijając dość kuriozalny spektakl, jaki przed Polakami z tej okazji odegrano, finałem miała być poprawa wizerunku polskiego rządu – przede wszystkim w UE.
Wyglądało obiecująco. Premier Morawiecki to znający języki, obyty w Europie polityk, który uchodzi za specjalistę przynajmniej w dziedzinie ekonomii. Przy Beacie Szydło, której wizerunek był szykowany dla polskiego odbiorcy, Morawiecki w dobrze skrojonym garniturze musiał robić zupełnie inne wrażenie. Jeszcze większa zmiana zaszła na stołku szefa MSZ. Czaputowicz to wprawdzie człowiek raczej drugiego planu, ale za to prawdziwy dyplomata, nie przypominający w niczym aroganckiego poprzednika, który uważał, że nie musi sam być dyplomatą, skoro jest owych dyplomatów szefem.
Ale szybko się okazało, że polityka wewnętrzna znów zdominowała tę zagraniczną, a nowy premier i nowy minister otrzymali niemal na start zadania przerastające ich możliwości. Ministerstwo Sprawiedliwości wysmażyło zapowiadaną od dawna ustawę o IPN, do której włożono sankcje za niezgodne z prawdą oskarżanie Polaków o czynny udział w Holokauście czy innych zbrodniach nazistowskiego reżimu. Brzmi dobrze – z perspektywy polityki „wstawania z kolan”. Gorzej, jeśli zestawimy to z negowaniem przez część prawicowych polityków takich zbrodni, jak ta w Jedwabnem. Na dodatek ustawa wypłynęła w najmniej odpowiednim momencie. Polska już po ostatnim Marszu Niepodległości była na ustach świata, jako kraj odradzającego się neofaszyzmu. A dosłownie kilka dni wcześniej TVN pokazał wstrząsający reportaż o polskich czcicielach Adolfa H. Na dodatek uchwaleniu ustawy towarzyszył wylew antysemickich komentarzy, nie tylko w Sieci, ale nawet w publicznej telewizji i nie tylko z ust anonimowych obywateli, ale także ludzi mediów. Tych prawicowych rzecz jasna.
Kryzys w stosunkach z Izraelem, USA i Ukrainą został w pierwszej chwili zbagatelizowany, a gdy zaczęły padać ostrzejsze stwierdzenia PiS uruchomił swoją zwyczajową narrację – dobrą na użytek wewnętrzny, ale nie poprawiającą ani na jotę relacji z oburzonymi partnerami. Bo jak może się odnieść do naszych tłumaczeń o „niezrozumieniu ustawy” Departament Stanu USA? I jak wytłumaczyć, że chodzi nam przede wszystkim o nieużywanie nazwy „polskie obozy śmierci”, skoro przemówienie premiera błędnie przetłumaczył automat YouTube, a sam premier (historyk) mówił o zbrodni niemieckiej w Katyniu!? Na dodatek polski MSZ zwołał zespół do dialogu z Izraelem, który to zespół spotkał się bez przedstawicieli Izraela i na dodatek w Szabas? I wreszcie jak można zrozumieć nasze zapewnienia o chęci dialogu, gdy w kraju padają słowa „nie cofniemy się ani o krok”, „ustawa jest dobrze napisana”, a Senat w nocy przyspieszył legislację i przegłosował ustawę bez szans na poprawki? Nie pomagają też kolejne wpadki, jak premiera mówiącego w Monachium w pierwszym rzędzie o „zbrodniarzach żydowskich” czy nowej dyrekcji Muzeum II Wojny Światowej, która chce korygować fragment ekspozycji o Jedwabnem, bo to nie Polacy mordowali, tylko „namówieni przez Niemców zabójcy”.
Dyplomacja na własnym podwórku
Wszystko to każe myśleć, że Polska przestała istnieć w stosunkach międzynarodowych jako podmiot posiadający konkretne interesy, cele czy sojuszników. Nie realizujemy żadnej wizji polityki zagranicznej. Jak widać po ostatnich wydarzeniach nie ma dla nas znaczenia kogo i dlaczego obrażamy w danym momencie, jeśli tylko zgadza się to z aktualną linią partii wewnątrz kraju. Mówimy o „złych przetargach za PO”? Zrywamy kontrakt na Caracale z Francuzami, choć nie potrafimy znaleźć nic lepszego. Na dokładkę dorzucamy uwagi o nauce jedzenia widelcem czy pouczamy nowego prezydenta w sprawach dyplomacji. Chcemy podsycić strach wobec uchodźców? Nazwijmy Merkel zdrajczynią Europy, która dąży do hegemonii w UE. Powołajmy się na szwedzki portal prawicowy aby stwierdzić, że Szwedzi popierają polski rząd i zawrzyjmy „sojusz” z Węgrami, które i tak zagłosują na Tuska i potajemnie przyjmą uchodźców. Unia zwraca nam uwagę na łamanie prawa i Konstytucji? Podważmy kompetencje Komisji Europejskiej, Komisji Weneckiej, Trybunału Sprawiedliwości i dowolnych przywódców. Wszyscy są niedoinformowani, zmanipulowani, niechętni Polsce, my jesteśmy ostatnią, prawdziwą „wyspą tolerancji praworządności”. A jak chcemy udowodnić, że walczymy z „żydowskim lobby”, które chce „ograbić Polskę” to poświęcimy nawet relacje z USA, którymi do tej pory się chwaliliśmy, gdy chcieliśmy udowodnić, że Europa nam niepotrzebna.
Efektem takiej polityki jest rosnący w Polsce nacjonalizm i ksenofobia, a polska polityka zagraniczna leży w gruzach. Ale może o to w tym wszystkim chodzi? W końcu niemal każda autorytarna władza szuka wrogów na zewnątrz, aby skonsolidować społeczeństwo wokół „obrony kraju” i jednocześnie móc bezkarnie łamać wszelkie zasady praworządności, bo kto się wstawi za obywatelami, jeśli opuścimy Unię i wszelkie instytucje wspólnotowe?
Maciej Pokrzywa